Koronawirus tak zezwyczajniał, że pisać się o nim nie chce. Na świecie zachorowało już 5 mln ludzi, z czego 320 tys. zmarło – a więc tak, jakby zdjąć z powierzchni Ziemi spore miasto. Ciekawie byłoby wejrzeć w strukturę tych zmarłych – wiekową, rasową, zdrowotną, dochodową. Nadreprezentacja jest chyba wśród pensjonariuszy domów starców; w Szwajcarii o w Szwecji połowa ofiar wirusa zmarła w domach opieki. Dziś czytam też, że w Europie nie przechorowaliśmy wirusa masowo, wskutek czego nie nabraliśmy odporności i druga, jesienna fala nas zmiecie. W Polsce liczba zarażonych dochodzi do 20 tys., z czego prawie tysiąc zmarło – liczby w marcu abstrakcyjne.
Pamiętam, jak na początku marca zapanowała trwoga, robiłem zapasy – kaszę i makarony jemy do dziś. Człowiek bał się wyjść na ulicę; dziś wychodzi się niejako rutynowo, chociaż szansa zarażenia od kogoś przypadkowego w sklepie albo w autobusie niepomiernie wzrosła. Pewien facet zaraził się w szpitalu bródnowskim, znanym mi doskonale, bo w nim leżał przed śmiercią Maciejka. Facet trafił tam na rutynową operację, zrobili mu ją, do domu wrócił z wirusem. Zamierzał opisać swoje dalsze dzieje medyczne, ale po pierwszym odcinku nie pojawiły się następne.
Powtórzę to, co powiedziałem bodaj do Marcina Kube: że ten wirus już z nami zostanie. Że będzie wśród nas bytował jak nie przymierzając HIV, który przestał być sławny, ale swoje żniwo po cichu zbiera. I z tym wirusem na plecach będziemy musieli robić wszystko to co do tej pory: piec chleb, czytać książki, wychowywać dzieci. Gdyby obca cywilizacja chciała zaatakować ludzkość, taka pandemia wydaje się idealnym rozwiązaniem. Jest też inny pomysł: że to może włączył się biologiczny regulator ludzkości, która nabrzmiała liczebnie ponad wszelkie granice i teraz zostanie nieco uskromniona liczebnie. Lecz żeby wpływ ten trwale się zaznaczył, trzeba by długotrwałego działania takiego czynnika, i to w stopniu intensywniejszym, skoro rocznie przybywa jakieś 80 mln ludzi.
Zostaje obserwować, jak radzą sobie z wirusem poszczególne kraje. Zmieniają się liderzy tego współzawodnictwa, w jednych miejscach epidemia gaśnie, w innych trwa w najlepsze. Widać np., że droga szwedzka czy białoruska nie sprawdza się, ludziska mrą tam bardziej masowo niż w Polsce. Ale i u nas przybywa po 400 – 500 chorych dziennie; nie jest to mało. W Internecie pełno oskarżeń pod adresem Chin, że rozprzestrzeniły wirusa. Głównie wyrzeka Trump i pomniejsi Amerykanie, ale odezwał się też bodaj premier Indii. Ale wiadomo: Indie nie przyjaźnią się z Chinami, więc widzą swój interes w wieszaniu po nich psów.
Tak więc wirus, choć mikroskopijny, rzuca duży cień na cywilizację. W tym cieniu teraz będziemy przebywać – jak długo? W marcu pytany, ile to potrwa, strzeliłem bez namysłu: sześć lat. Potem wyrzucałem sobie, jak to nie należy nic gadać bez zastanowienia. Teraz myślę: a nuż pójdzie to w latach, nie w tygodniach czy miesiącach, jak się wszyscy spodziewali?
W cieniu wirusa trzeba robić swoje. Ułożyliśmy książkę Leszka Jęczmyka z jego tekstów okołofantastycznych, nazywa się „Życie jako okręt oglądany od spodu”. Lech nie ma komputera, nie nauczył się nigdy pisać na maszynie. Kiedyś nagabywany w redakcji, jakie to niemodne i niewygodne, poszedł dalej i oświadczył, że od jutra przesiada się na gęsie pióro. Anegdotka anegdotką, ale dziś robi się książki na komputerze, komputer służy także za magazyn tekstów, zwłaszcza w takich składankach. Przeto oddałem mój komputer na potrzeby tej książki i właśnie wczoraj czy przedwczoraj zesłałem wszystko do Wojtka Sedeńki. Prawie równocześnie zeszły okładki do wznowienia mojej „Rewolucji z dostawą na miejsce”. Jak każde wznowienie, i to musiało być przeczytane pod kątem poprawek. Dziś zesłałem poprawki, jeszcze tylko tekst na IV okładkę i do domu. W tym roku więcej książek zdaje się nie wydam.