W niedzielę po raz pierwszy od trzech miesięcy poszedłem do kościoła. Msza wieczorna, ludzi mniej więcej połowa tego co pamiętam, większość w maskach, ale niektórzy odważnie – bez. Ja zająłem swoje dawne miejsce przy orkiestrze – kilkoro entuzjastów przygrywa do mszy na gitarach i elektrycznych klawiszach. Dobrze śpiewają, zwłaszcza kobiety. Księdza przy ołtarzu widziałem przez brzozowe gałązki, bo przypadły akurat Zielone Świątki, ale reszta przebiegła normalnie. Dziwny widok spowiednika udającego się do konfesjonału w przyłbicy; zdawał się jej nie dostrzegać, jakby chodził w niej całe życie.
Wczoraj natomiast udałem się na pocztę. Tu już rygory większe. Najpierw odstałem swoje przed drzwiami w kolejce liczącej jakieś 8 – 10 osób. Ale w środku wszystko sprawnie, zlikwidowano tylko system elektronicznych numerków. Drożyzna: list zwykły kosztuje więcej niż piwo w sklepie.
W weekend jak zwykle posiedzieliśmy w Zenonowie, bo Berenika jeździ na koniach. Dziewczynki jeżdżą w parach albo po trzy, stosownie wzrosły opłaty. Pogoda była tym razem deszczowa: w sobotę pod wieczór zaczęło kapać niemrawo, ale potem puścił się rzetelny deszcz. Obudziłem się w nocy i z zachwytem słuchałem, jak deszcz wali po dachu, a wiatr zawiewa i niesie kurtyny wody, która bębni po oknach jak za dawnych szczęśliwych czasów. Ustało to wszystko jeszcze przed świtaniem, ranek był już słoneczny, trawa sucha i tylko mokra ziemia wskazywała, że coś podobnego do deszczu na nią spadło. Kałuże na drodze schły błyskawicznie, choć maj był tego roku raczej zimny. Z moich sosenek jedna uschła na pewno, reszta jakoś się przyjęła, mniej lub bardziej chętnie. Jedną zaatakowały mszyce; z bogatego arsenału Baty Bożeny wziąłem aerozol i dałem po szkodnikach, choć brzydzę się mordem chemicznym. Ale jeszcze bardziej brzydzę się mszycami na moich drzewkach.
Ruszyła liga, słaby ale wygrany mecz Legii z Lechem. Cracovia przerżnęła piąty raz z rzędu, i to u siebie. Wszystkie mecze przy pustych trybunach.
W PlusMinusie ukazała się recenzja z książki „Ziemia nie do życia”, pokazującej, jak będą wyglądać nasze przyszłe lata po podgrzaniu planety o dwa, trzy lub pięć stopni. Nic nie zostanie. Jest to tak jednoznaczna prognoza, że mimo woli wierzyć się w nią nie chce. Dziś czytam tekst o szóstym wymieraniu, które jest dziełem człowieka. Nikt się tym nie przejmuje. W Zenonowie z owadów zapylających zostały tylko trzmiele, w kwitnących wściekle pigwach z trudem zauważyłem jedną pszczołę. Za to budka za brzozą pełna szpaczego świergotu, młode stanowczo domagają się kotletów.
Dziś też przypada rocznica śmierci Maciejki Parowskiego. Zmiotło go błyskawicznie, ale w tym nieszczęściu zachował jednak dzielność i pogodę. Powiedziałbym, że umierał z klasą. Czasami myślę, co by powiedział na to wszystko, co widać. Wirusa chyba by zauważył, reszta by go niewiele obeszła. Teraz siedzi na chmurze i przypatruje się nam z rozbawieniem albo z troską, zależy co wie na temat naszych przyszłych losów.
W dziedzinie wirusa kompletne rozluzowanie: masek w terenie otwartym wolno nie nosić. Stabilizacja na wysokim jednak poziomie epidemii: licznik codziennie skacze o te 300 – 500 zarażonych, choć dziś tylko o 250. Ogólny bilans w Polsce to prawie 25 tys. zarażonych, prawie 1100 zmarłych. Końca tej seryjki nie widać.
Za to zwierzyna introdukuje się bez skrupułów na miejscach zwolnionych przez człowieka. Jednak nacisk destrukcyjny cywilizacji na tzw. środowisko jest przepotężny. W internecie znalazłem filmik, jak pyton tygrysi dopadł jelonka i zawinął go w swoje mocarne oploty. Pech chciał, że uczynił to na skraju jezdni gdzieś Tajlandii. Facet wysiadł z auta i jął go okładać gałęzią. Gad najpierw rzucił się w jego kierunku z paszczą, ale potem nie wytrzymał napięcia i odpełzł z pewnym pośpiechem w zarośla. Jelonek zaś powstał i na chwiejnych nogach odbiegł w drugą stronę. Wybawcy swemu nie podziękował nawet merdnięciem ogona. I wąż, i jelonek będą mieli nauczkę: ten pierwszy – że nie należy ostentacyjnie dusić na widoku, ten drugi – że nie należy zadawać się z byle kim.