Polska jest krajem paradoksów. Gdy koronawirus rzeźbił Włochy, Hiszpanię, Francję. Anglię, Szwecję – my ogłosiliśmy się strefą sukcesu medycznego. Niski poziom zarażeń, niewiele trupów, wypłaszczona krzywa przyrostu zakażeń, te rzeczy. Dzięki zapobiegliwości rządu, dyscyplinie społeczeństwa, mądremu stosowaniu zakazów uniknęliśmy plagi, plaga się nas – narodu wybranego – nie imała. Teraz wszyscy wychodzą spod wirusa jak spod wody, tylko u nas obciach. W weekend było ponad 1000 nowych zakażeń, a w jakiś pojedynczy dzień – ponad 600. Rekord. Trzeba by na nowo wprowadzić wszystkie stare zakazy, ale państwo już się słania na nogach, poza tym Europa już luzuje, nie wypada odstawać. Wielkie ogniska choroby wybuchają to na Śląsku, to w łódzkiem, to jeszcze gdzieś indziej. Ale naród ma dość, naród nie ma czasu czekać, aż się impet koronawirusa wyczerpie. Poza tym idą wakacje, schorowanym należy się wypoczynek.
I takie oto połączenie niecierpliwości z roszczeniowym trybem życia, charakterystycznym dla naszych czasów, demonstrują Polacy AD 2020. Na to się nałożyły wybory prezydenckie. Na to jeszcze koniec szkół, matury itp. Berenika ma już wystawione wszystkie oceny końcowe, za chwilę odbierze świadectwo i wszyscy zapomną o tym pechowym sezonie. Jeśli zapomną.
W ramach walki z niedostatkiem wody w Polsce prezydent Duda zaproponował pono, by przy każdym domy powstawały oczka wodne. Będą (już są?) na to dotacje. Oczko wodne jest to dziura w ziemi wypełniona wodą; żeby woda w niej się znalazła, trzeba ją tam dostarczyć. Ale przeważnie gdy ją wlać, to wsiąka i już jej nie ma. Tedy trzeba najpierw dno odpowiednio wymościć kamieniami i gliną, ale skąd glina w tych ciężkich czasach – jak już jest, to w suchych od popękania kawałach. W praktyce bierze się więc kawał plastiku, wykłada nim nieckę w ziemi, zasypuje od góry ziemią, żeby nie było widać, i dopiero tak urządzone miejsce zalewa drogocenną wodą. Ta woda pozostaje w oczku póki nie wyparuje; jeśli chce się ją mieć nadal, trzeba jej regularnie dostarczać. Na szczęście ostatnio trochę leje, ale dalece mniej niż pokazują, mniej więcej tak na jedną trzecią. Ostatnio w prognozach pokazywali ciągłe deszcze przez tydzień; lało przez jakieś dwa dni.
Zupełnie jednak nie rozumiem, jak oczka wodne mają poprawić bilans wodny kraju – bo o to chyba chodzi? Być może politycy z Dudą na czele rozumują po chińsku: milion oczek wodnych złoży się w jedno wielkie jezioro. Tak to się chyba nie sumuje. Milion oczek wodnych to milion kałuż, które utrzymają się tam, gdzie i tak jest mokro, a znikną tam, gdzie susza. Tu trzeba z dnia na dzień zakazać ścinania drzew, zakazać kopalń odkrywkowych, jak ta kuriozalna kopalnia kurialna w łódzkiem, trząść się nad każdym spłachetkiem lasu, nie zajmować nowych terenów pod zabudowę – wtedy może by to miało ręce i nogi. A tak gospodarka rabunkowa na okrągło i podrzynanie przez durną ludzkość gałęzi, na której się siedzi.
W niedziele, gdy odjeżdżaliśmy z Zenonowa, Dominika wypatrzyła na podjeździe pierwszą w tym roku ropuchę. Aż wylazłem z auta, żeby ją obejrzeć, ale chyba przelazła przez siatkę i przepadła w liściach. Dawniej wieczory w maju pełne były skrzeków i kumkania, bo w wielkim zagłębieniu na łąkach żaby sobie urządziły staw. W tym roku ani mru-mru. Cicha wiosna, by odwołać się do klasycznej książki „Silent Spring”.
W tygodniu zaś, gdy Dominika z Bereniką wracały do domu i zjeżdżały z wiaduktu na skręt do Warszawy, przebiegła im drogę wielka łosza z małym. Jechały może 60 km/h i to je uratowało; ja zwykle jadę tam szybciej. Łosza była szybsza, ale mały znalazł się tuż przed maską i tylko podobno kopnął tylnymi racicami w prawą przednią oponę. Nikomu nic się nie stało.
W tygodniu odbył się też pogrzeb Jerzego Pilcha z mojego rocznika. Nie był moim idolem, miewał znakomite felietony, ale w powieściach wypadał gorzej. Złapałem „Marsz Polonia” i przeczytałem w dwa dni, bo to cienkie. Żadnej fabuły, zdania godne zawiści, bez mała doskonałe, paradoksy, obrazy – tylko że w nic się to nie składa, ku niczemu nie zmierza, można to uciąć i dać do druku w dowolnym momencie. Recenzowałem dla Plus-Minusa jego ostatnie felietony; zatytułowałem „Pogromca marności”, bo się tam Pilchu przejeżdża po różnych prominentach literackich, który uwierzyli, że wszystko co im wyskakuje spod ręki to czyste złoto. Gdyby się znalazł ktoś o Pilchowej kompetencji i złośliwości i wziął na warsztat ten „Marsz Polonia”… kto się teraz odważy? Ech, marzenie ściętej głowy.