Dzień 361, piątek 5 marca 2021

Na froncie walki z Covidem-brzydem duże zmiany. W trosce o obywateli zakazano noszenia na ryju czego innego niż maski chirurgiczne. Od początku pandemii radziłem sobie tak, że zakładałem bandanę, którą naciągałem po oczy w sklepie albo na bazarze – gdzie indziej nie chodzę – a w szczerym polu, gdy nikogo nie było, obsuwałem ją na brodę. Teraz wyglądam jak cap z zieloną łatą na pysku: broda rozrosła mi się tak, że maska jej nie obejmie. Ale nos i usta mam zakryte zgodnie z rozporządzeniem.


Dzień 345, środa 17 lutego 2021

Nie napisałem nic przez 53 dni, choć pandemia trwa w najlepsze. Ale z jednej strony człowiek jest tym znudzony, a z drugiej zacząłem inne trochę większe prace. Pierwszą było opowiadanie „Wschód słońca nad Doliną Marinerów” do antologii o Marsie Wojtka Sedeńki (tytuł obecny: „Sierść diabła”), drugim tekst z okazji roku lemowskiego. Ten drugi, zatytułowany „Lemiesz futurologiczny”, udało mi się przedwczoraj zakończyć. Ma otwierać numer poświęcony Lemowi kwartalnika „Nowy Napis” czy jakoś tak. Nigdy nie miałem go w ręce.


Dzień 292, sobota 26 grudnia 2020

W tym roku nasza wigilia wyglądała w ten sposób, że umówiliśmy się z dziadkami w Zenonowie na krótkie spotkanie w środku dnia. Pogoda jak w kwietniu, jeszcze parę dni, a ruszy na dobre wegetacja, trawa po wiosennemu zielona… i tylko sterty opadłych liści pod drzewami. Pokręciliśmy się trochę po terenie, wypiliśmy po herbacie z pigwą (to jedno, co tam dobrze rośnie), pogadaliśmy chwilę, przełamaliśmy się opłatkiem – każdy swoim – wymieniliśmy prezenty i do domu. Wieczorem patrzyłem, czy po zachodniej stronie pokaże się słynne złączenie Jowisza z Saturnem, ale gdzie tam. Podobno to one dwa tysiące lat temu skutecznie odegrały gwiazdę betlejemską, która szła po niebie w stronę stajenki. Dziś niebo zachmurzone, miasto rozświetlone, niedługo w tej powodzi światła żadnej gwiazdy nie będzie widać. Podobno w Ameryce ludzie z wielkich miast, oślepieni łuną miejską, mocno się dziwują, gdy ich wywiozą w interior, co to za punkciki kłębią się im nad głową.


Dzień 276, czwartek 10 grudnia 2020

Nie chciało mi się pisać ostatnio, nie było o czym. Codziennie po paręnaście tysięcy nowych zakażeń i po 500 – 600 trupów. Wymowa tych danych jest bezlitosna: Polska pod względem ochrony medycznej to nie nowoczesny kraj XXI wieku, tylko jakiś bantustan, w którym ludzie mrą jak muchy. W pewnym miasteczku chorych – niekoniecznie na COVID – do szpitala wozi straż pożarna. Jednego dowieźć nie zdążyli i tak zmarł niepotrzebnie 13-letni chłopak.


Dzień 246, środa 11 listopada 2020

Niespełna miesiąc temu pisałem, jakich to wielkich liczb używa się do opisu stanu zakażeń w Polsce: 6, 7 , 8 tysięcy. Dziś liczby te poszły o rząd wielkości w górę: 25, 26, 27 tysięcy. Szykuje się szpitale polowe, nazywane nie wiedzieć dlaczego tymczasowymi (chyba żeby nie budzić popłochu), w tym jeden na Stadionie Narodowym, ale nie na betonie, na który kładzie się murawę, tylko w części biurowej. Meczu już tam nikt nie zagra – choć byłoby to zgodne z polskim wyczuciem farsy, gdyby z jednego końca leżeli chorzy na COVID, a z drugiej młodzi zdrowi piłkarze aplikowali przeciwnikom gole przy pustych trybunach. Z rozgrywkami w lidze też nietęgo: co chwilę kilka meczów odwołanych, co chwilę kilku zawodników z pozytywnymi wynikami na COVID (znaczy że mają). Jak się wyleczą, wyjdą na boiska jakby nigdy nic.


Dzień 223, poniedziałek 19 października 2020

Wpadliśmy oto w zakres zupełnie innych liczb. Dziś podano, że zakażonych z niedzieli mieliśmy 7482, wynik z soboty – 8523, a z piątku smutny rekord – 9622. Pamiętam, jak jeszcze niedawno w tonie sensacji mówiło się o tysiącu zakażonych dziennie – jaka to magiczna granica i co oznacza jej przekroczenie. A teraz przekroczyli 10 razy i nikt się specjalnie nie przejmuje. Tzn. przejmują się: Stadion Narodowy w Warszawie, ten który widzę z balkonu, ma być przekształcony w szpital polowy. Jak to zrobią? Pewnie zasuną dach i dadzą jakieś nagrzewnice, ale i tak będzie raczej chłodno. Zima idzie; dziś widziałem hasło reklamowe: gotowy na zimę, na szczęście po angielsku.