Tytułowe sześć światów to sześć książek stanowiących cykl Hain, z czego trzy wymieniało się jednym tchem: „Świat Rocannona”, „Planeta wygnania” i „Miasto złudzeń”. Do tego doklejano na zasadzie pokrewieństwa „Słowo las znaczy świat”, ale wszystkim tym tytułom blisko do siebie przede wszystkim ze względów objętościowych, bo są to krótkie powieści, takie w sam raz do przełknięcia na jedno posiedzenie (w moim wypadku poleżenie). Łączy je też tematyka: obce planety, obce, choć człekopodobne cywilizacje, pomiędzy które trafiają z różnym skutkiem ludzie. Podobieństwo kosmitów do człowieka tłumaczy się tym, że wiele planet galaktycznych zasiedliła w przeszłości wyjściowa rasa Hain, której przedstawiciele przetrwali, aczkolwiek w obejściu niewiele się różnią od innych humanoidów.
Nienawistne mi są takie tomiszcza, które przy lekturze uciskają klatkę piersiową, zamieniając przyjemność lektury w wysiłek fizyczny związany z trzymaniem godzinami w jednej pozycji tego kila papieru. A jednak włączyłem „Światy Hain” do podręcznej biblioteki ze względu na zebranie rozproszonych do tej pory książek w jednym miejscu – jak będę czegoś potrzebował, zaraz znajdę. No i jest to drugi tego typu tom tej autorki po wydanym wcześniej w podobny sposób cyklu Ziemiomorze. Można było tu zmieścić jeszcze trochę opowiadań związanych z Ekumeną, czyli organizacją jednoczącą owe globy i wysyłającą na nie mobilów, czyli jakby swoich ambasadorów, ale nie wybrzydzajmy. Tomiszcze byłoby wtedy jeszcze grubsze.
Wstyd się przyznać, ale wymienione cztery tytuły czytałem po raz pierwszy, a więc świeżym, nieskażonym wrażeniami przedustawnymi okiem. Zdumiało mnie, jak mało w tych tekstach kosmosu; na dobrą sprawę dałoby się go bez wielkiej szkody pousuwać. Jak wiele natomiast jest tu podejścia antropologa kultury, a właściwie etnografa, które to skrzywienie Le Guin wyniosła z domu głównie za sprawą ojca, Alfreda Kroebera. Tu nie liczą się gwiazdoloty, planety ni efekty relatywistyczne, choć trzeba przyznać, że autorka o nich sumiennie pamięta, ale plemiona gwiezdne, ich legendy, relacje międzyludzkie, mylne odczytywanie cudzych zwyczajów itp. Kluczowe wydaje się tu „Słowo las znaczy świat”, traktujące o konfrontacji cywilizacji twardej i ekspansywnej (oczywiście „męskiej” i ziemskiej) z cywilizacją miękką, „kobiecą”, ale w danych warunkach bardziej skuteczną, skoro w końcu ona okazuje się górą. Jest to zarazem najlepszy tekst z owych czterech krótkich powieści, choć i pozostałym pod względem jakości niczego zarzucić niepodobna.
Klasą dla siebie są jednak włączone do tomu dwie pełnowymiarowe powieści, owiane już bez mała legendą. To „Lewa ręka ciemności” i „Wydziedziczeni”. Pierwsza ukazuje przeżycia ziemskiego wysłannika na planecie Zimie, której mieszkańcy okresowo przechodzą tzw. kemmer, czyli jakby przyjęcie płci i nabranie zdolności do wydania potomstwa w charakterze ojca bądź matki. Taki kemmer zdarza się danemu osobnikowi wielekroć w życiu i raz może się on zamienić w odpowiednik kobiety, a kiedy indziej – mężczyzny. W „Wydziedziczonych” bohaterem jest fizyk z rządzonej totalitarnie planety, który trafia na planetę rządzoną demokratycznie (z ZSRR do Ameryki, jakbyśmy powiedzieli wtedy, gdy powieść ujrzała światło dzienne). Dla Polaków wymowa „Wydziedziczonych” była wtedy podejrzana, albowiem sugerowała, że i w uwielbianej w Polsce Ameryce nie wszystko idzie jak po maśle. Trzeba było paru dekad, abyśmy – obarczeni innymi doświadczeniami – dorośli do przesłania także i tej powieści.
Ma Le Guin w tym cyklu swoje wynalazki; najgłośniejszym z nich, który zdążył przejść do kanonu SF, jest ansibl, pozwalający na bezpośrednią komunikację z planetami oddalonymi o lata świetlne. Niczego takiego w realnym świecie nie mamy, a nawet nie oczekujemy, chyba że uda się namówić do współpracy oddziaływania kwantowe, czyli przede wszystkim „upiorne działanie na odległość”, jak się wyraził o stanach splątanych zniesmaczony Einstein. Ale chwilowo nie wydaje się, żeby ansibl pozostawał w zasięgu dzisiejszej ludzkości. Swoją drogą gdyby inne cywilizacje znały ansible i korzystały z nich w celu wymiany informacji, paradoks milczenia Wszechświata zostałby piorunem rozwiązany.
Przeczytałem „Sześć światów Hain”, pomijając sprytnie „Lewą rękę” i „Wydziedziczonych”, które poznałem wcześniej i które pamiętam, jak mi się wydaje, nieźle – i wyobraziłem sobie, że nigdy nie było takiej pisarki jak Le Guin i takich książek jak wchodzące w skład cyklu Hain. Jakaś straszliwa wyrwa ziałaby w tym miejscu, jakieś ponure zubożenie gatunku by się tym samym dokonało i spustoszenie w naszej gatunkowej świadomości. Wymowa tego tomu jest taka: o jak dobrze, że te powieści i powiastki są z nami, że je mamy i możemy się nimi cieszyć, doznając przyjemności z ich lektury oraz wyciągając wnioski nawet i nie kosmiczne, ale zwyczajne, ziemskie.