Nie znam całej obfitej twórczości Eugeniusza Dębskiego – 30 powieści i 100 opowiadań – ale zdaje mi się, że to pierwszy kryminał w jego wykonaniu, co prawda w koprodukcji z żoną Beatą. Byłem go więc solidnie ciekaw, nie dla zawartych w nim prawd, tylko dla powodów opuszczenia przez autora fantastycznych rewirów – te powody spodziewałem się w toku śledztwa wykryć.
Atoli przy lekturze przestało mieć znaczenie, dlaczego Dębski zapragnął wypowiedzieć się w tej formie, z głębokich potrzeb duszy czy dla pieniędzy. Powieść, może dzięki wsparciu żony, wyszła mu zgrabnie, wszelkie rudymenty gatunku są w niej zachowane. Samotny, niezamożny śledczy analizujący na zlecenie świeżą zbrodnię i tropiący zbrodniarza, ciekawa intryga, znajomość potrzebnych do jej opowiedzenia detali. Bardzo podobały mi się scenki „z Polski”, zwłaszcza dialogi w prowincjonalnym Dobromierzu. Do tego trochę celnych obserwacji z tzw. rzeczywistości, poczynionych gdy bohater realizuje swe zadania. To tło, dbałość o jego fakturę, jest cechą najlepszych – czasem zdaje mi się, że ciekawszy bywa w kryminałach obraz prowincjonalnej Ameryki niż to, kto, jak i kogo pozbawił życia.
Winkler, samotnik wyrzucony z policji, bo porwał się na szarganie za wysoko postawionych person, robi tu za jedynego sprawiedliwego na oceanie bezprawia i bylejakości moralnej. Potem okazuje się, że nie jest tak źle, ktoś naszemu szeryfowi pomaga. Żyje skromnie, ima się dziwnych zajęć, na przykładzie jego rodziny widzimy, jak zdziadziała inteligencja po tzw. odzyskaniu niepodległości. Braki finansowe są na porządku dziennym, ale za to życie duchowe i maniery – ho, ho! Winkler z równą biegłością posługuje się sztućcami w wytwornej restauracji co wytrychami podczas nocnych eskapad. Tylko czemu babcia z wnuczkiem przeklinają niczym ministrowie Tuska? Dla większej ekspresji?
Samotność Winklera to nie tylko brak kobiety w łóżku (była kiedyś jakaś, ale się zbyła), to przede wszystkim odrębność wobec panującego modelu kultury, którego nie akceptuje i na każdym kroku daje temu wyraz. Co się tyczy kobiet, przyjaźni się z kilkoma, kobiety – okazuje się – trzymają w dzisiejszej Polsce nadspodziewanie wiele sznurków. I właściwie poza pierwszoplanową rolą męską nie ma w tej powieści innych godnych uwagi męskich postaci.
Intryga nie jest głupia ani specjalnie wydumana, choć nie spodobał mi się rozdęty psychologizm (traumy z dzieciństwa czynią z człowieka wyrafinowanego mordercę). Ale może tak trzeba, gdyż wodzący latami za nos policję przestępca nie może przecież być idiotą. Opisy szczegółowego maltretowania Bogu ducha winnych kobiet – nie wiem, czy potrzebne. Starałem się jak najszybciej mieć je za sobą. Jedno nie podobało mi się zdecydowanie: szczegółowe wymienianie, jak bohater robi herbatę czy je sernik, czytelnikowi nie zostaje oszczędzony tu żaden etap, jedzenie każdego kawałka jest skrupulatnie odnotowane. (Zdarzało się to i w poprzedniej twórczości Dębskiego.) Nabija to objętość książki, ale zniechęca czytelnika, w którym słabnie chęć na dalszą lekturę. Per saldo taki zabieg się nie opłaca.
Mimo tych zastrzeżeń „Dwudziesta trzecia” to udany kryminał. Ciekawy, momentami na wysokim poziomie. (Na kryminalnej mapie Wrocławia zdominowanej przez przereklamowanego Krajewskiego przybyło nowe nazwisko.) Poruszająca postać matki mordercy, sparaliżowanej starowinki, katowanej znienawidzonym Bizetem (miała wykształcenie muzyczne). Wszystko zaś bierze się z nieudanego małżeństwa, braku miłości, udawania, że się dotrzymuje kontraktu. Jak to nieporozumienia między ludźmi, nawet z tej samej rodziny, mogą prowadzić do tragedii na wielką skalę.