Koronawirus powoli mości sobie miejsce literaturze. Oczywiście dzieł filmowych i literackich z wirusem w tle naprodukowano multum, ale traktowano je jako abstrakcję. Dopiero nasze czasy zmieniły to podejście. Wprawdzie powieść „Księga bezimiennej akuszerki” ukazała się w Ameryce w 2014 roku, kiedy nikt o koronawirusie nie słyszał, ale po polsku zjawia się w samym środku gwałtownej epidemii. U Meg Elison wirus nie ma też korony, ale to bodaj bez znaczenia.
W porównaniu z naszym COVIDEM wirus z książki błyskawicznie zbiera śmiertelne żniwo: mrze 98 procent mężczyzn oraz 10 razy więcej kobiet. Byt biologiczny cywilizacji wydaje się zagrożony. Kobiety jako rzadkie i cenne trafiają do haremów, a właściwie na łańcuchy, są ustawicznie gwałcone, nie przysługują im żadne prawa. Elison pokazuje, jak kruche są zabezpieczenia i konwencje ochronne wobec kobiet; gdy zmienia się radykalnie sytuacja społeczna, nie pozostaje z nich nic.
Jako formę przetrwania akuszerka przyjmuje odgrywanie mężczyzny. Moim zdaniem ciężko uwierzyć w skuteczność tego zabiegu; na szczęście wspomaga go broń, z której nasza bohaterka praży do wrogów bez żadnych skrupułów. Pomaga też jak może przedstawicielkom swojej płci, udzielając im zabiegów i porad. Śmiertelność matek w ciąży przez długi czas wynosi 100 procent. Zadziwiające, z jaką konsekwencją młode kobiety idą na śmierć, chcąc wydać na świat zdrowe dzieci, podczas gdy wiadomo, że ze względów medycznych udać się to nie może.
„Opowieść podręcznej” w świecie postapo, reklamuje wydawca książkę Elison. Pokrewieństwo tematyczne z dziełami wielkich poprzedników zawsze jest mile widziane, ale jednak powieść Atwood traktuje o czym innym. Apokalipsa jest tu rozciągnięta w czasie i nie ma tak gwałtownego charakteru jak u Elison. Bardziej pasowałoby mi odwołanie się do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, bo w istocie są to opisy peregrynacji głównej bohaterki po spustoszonym, pozbawionym ludzi krajobrazie. O ile jednak bohaterowie Cormaca idą na południe, o tyle akuszerka kieruje się w przeciwną stronę, wychodząc z założenia, że wśród śniegów przechowały się zapasy żywności, broni, a i budownictwo wydaje się solidniejsze, co jest istotne ze względów bezpieczeństwa. Wciąż jednak podstawową strategią jest nie dać się wykryć; gdy to się okazuje niemożliwe, musi przemówić broń.
W pewnym momencie czytelnik spostrzega, że krążąca po zachodnich rubieżach USA akuszerka staje się jakby aniołem zagłady, bladym jeźdźcem apokalipsy. Bezlitosna eksterminacja handlarzy niewolników (niewolnic!) wchodzi do kanonu postępowania zorganizowanych sił obywatelskich. Jest więc tak, że wirus musiał „wystygnąć”, ale zarazem dał czas na przygotowanie mentalne i organizacyjne, Trafnie pod względem psychologicznym zostało przedstawione środowisko ocaleńców: gdy jedni starają się ratować co się da, drudzy nurzają się w zbrodni i nikczemnej rozrywce.
Powieść Elison stanowi przedziwną mieszaninę sielskości, opisów amerykańskiej prowincji, walki o przetrwanie, a jednocześnie nie brak tu scen gwałtownych, kiedy zębami i pazurami trzeba walczyć o życie. Po jakimś czasie staje się to wliczone w koszty i nieszczęsna akuszerka nieustannie ma uszy dokoła głowy. Dość późno w powieści pojawiają się formy organizacji społecznej. Najpierw jest to kolonia mormonów, która jednak po paru latach idzie w rozsypkę; potem urządzony na modłę wojskową fort, gdzie akuszerka znajduje zatrudnienie jako siła medyczna. Walorem powieści jest język, suchy, lapidarny, starający się oddać najważniejsze fakty. Zapiski akuszerki wraz z innymi pamiętnikami wejdą po latach do kanonu literackiego tej nowej epoki.
Po 20 latach wirus traci na agresywności i rodzi się pierwsze zdrowe dziecko, ale jak do tego doszło, jakie warunki zostały spełnione, nikt nie wie. Jest to pierwszy sygnał, że kataklizm ma charakter odwracalny, że wiara i konkretne działania miały sens. Cywilizacja znowu będzie miała przyszłość.