Niewiele łączyło tych dwóch robotników pióra oprócz tego, że zmarli mniej więcej w tym samym czasie, krótko po Nowym Roku 2015. Może także wspólny był im sposób obrazowania niektórych swoich pomysłów, gdy sięgali po motywy z fantastyki. Trylogia Apostezjonu i „Mała apokalipsa” pochodzą z tej samej parafii.
Z racji koneksji fantastycznych lepiej znałem Edmunda Wnuka-Lipińskiego. Zetknąłem się z nim po raz pierwszy pod koniec lat 70., i to nawet nie osobiście. W Czytelniku, dokąd zaniosłem swoją powieść, dowiedziałem się od urzędującego tam redaktora Lecha Jęczmyka, że ma już podobną do mojej powieść wnuka Lipińskiego. Tak wtedy sądziłem: że to sędziwy profesor ekonomii i opozycjonista Edward Lipiński ma wnuka, który napisał „Wir pamięci” . Nazwisko autora było mi zupełnie obce. W połowie lat 80. Wnuk, zablokowany na froncie naukowym, przystał do fantastów, którzy na konwencie w Staszowie przyjęli go jak swego. Polubił nas ze wzajemnością i cierpliwie czekaliśmy na dwa ostatnie tomy jego trylogii o Apostezjonie, które ukazały się ostatecznie w roku 1988 i 1989 po długim zastanawianiu się cenzury. A gdy wybuchła wolność, porzucił nas bez żadnych ceregieli i odszedł do swojej socjologii, z której wykurzyli go komuniści. Widział okazję do unikalnych w skali światowej badań na temat transformacji ustroju i już do nas nie wrócił, angażując się w tysiąc projektów i doradzając politykom. Gdy jednak przyjrzeć się rzeczywistości, władza raczej nie wzięła sobie jego doradzania do serca.
Żałuję, że nie przeczytam już czwartej części Apostezjonu, która miała traktować o okresie po upadku starego reżimu. Wnuk nosił się z jego napisaniem od lat, a rzecz byłaby na pewno ciekawa, bo będąc blisko sfer rządowych napatrzył się na różne ciekawostki. Zdążył natomiast z innym projektem: z autobiografią „Światy równoległe”, ale gotowej książki już nie obejrzał. Zmarł trzy tygodnie wcześniej. Co się tyczy Tadeusza Konwickiego, to w pewnym momencie miałem idee fixe, by traktować go jako częściowego przynajmniej fantastę. „Mała apokalipsa” wydała mi się fantastyką socjologiczną jak obszył, a wzmacniały to przekonanie liczne zawołania do gwiazd, galaktyk, Wszechświata, kosmosu etc. Nadto fantastyczna wydawała mi się mgiełka oniryczna z „Rojstów”, czy chwyt z pojawieniem się starego reżysera w jednym z filmów, przetrząsającego biurko w poszukiwaniu jakiejś rzeczy. Film był wspomnieniem o krainie dzieciństwa; stary reżyser był w niej przybyszem przerzuconym z przyszłości.
Kiedy zaproponowałem mu wywiad do „Fantastyki”, spojrzał ciężko spode łba jak ktoś, kto podejrzewa, że cwaniacy próbują go nabrać, starego wróbla – i z punktu odmówił. Może traktował siebie zbyt poważnie, a może wolał nie ryzykować? A może zwyczajnie mu się nie chciało gadać o niczym z jakimś mało ciekawym facetem? Od dawna nic nowego nie pokazał, ale nie sposób mu wypomnieć lenistwa. Zostawił tyle i takiej jakości, że każdemu bym życzył. Ktoś powiedział, że nie mogąc pisać jak za najlepszych swoich czasów wolał nie pisać w ogóle. Pozostanie mi w pamięci skulony za stolikiem w Czytelniku, obok Holoubek i ze dwóch albo trzech innych, których pamięć nie zarejestrowała. Milczeli ponuro, jakby w ogóle nie było o czym mówić.