Kowal

Zmarł niespodziewanie w nocy 2 stycznia nowego roku, gdy ledwo przebrzmiały wiwaty sylwestrowe. Ze szpitala, dokąd go zawieziono, do domu już nie wrócił.

Był dla mnie bliskim kumplem: gdy w połowie lat 70. ubiegłego wieku zjawiłem się na stałe w Warszawie, w słynnym „Politechniczku” natknąłem się właśnie na niego. Obaj skończyliśmy politechnikę, ale nie chcieliśmy być inżynierami. Łączył nas status aspirantów dziennikarskich, podobny wiek, podobne poglądy na życie, świat i komunizm – zwłaszcza to ostatnie skojarzyło nas niemal automatycznie. Imponował mi oczytaniem, traktowaniem historii jako dziedziny kluczowej dla rozumienia zmian cywilizacji, orientacją w prądach i modach kulturowych. Przypadkiem poznałem jego matkę, którą bardzo kochał i która zgodnie ze słynną ironią losu wcześnie go odumarła. Nigdy nie mógł się z tym pogodzić. Gdy z nią rozmawiałem, czułem, że podlegam specjalnemu traktowaniu – wystarczyło, że byłem kolegą jej Mirka.

W „Politechniczku” pod koniec lat 70. utworzyliśmy w pięciu Klub Felietonistów, opozycyjny wobec partyjnego kierownictwa redakcji. Oprócz Mirka i mnie byli to Roman Lewandowski z Gliwic, Włodek Kalicki z Wrocławia i Witek Piotrowicz z Katowic, który wyjątkowo felietonów nie pisał, tylko reportaże. Po wyczerpującej robocie redaktorskiej odzyskiwaliśmy siły w lokalu redakcji i bywały nader często takie tygodnie, kiedy dni przebankietowanych naliczyłbyś więcej niż tych zwyczajnych, pozbawionych elementu ludycznego. Cóż, byliśmy młodzi, bez konkretnego celu życiowego, zdrowi jak cietrzewie i obdarzeni ciągiem na bramkę. Komunizmu nie cierpieliśmy solidarnie, ale tylko Mirek wdał się w działalność opozycyjną na tyle poważnie, że warto o tym wspominać. W ciężkich latach stanu wojennego objął kierownictwo Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA i przetrwał na tej funkcji do zmiany ustroju.

Z nastaniem stanu wojennego Kowal mocą swoich wpływów załatwił mi półroczne stypendium twórcze z Ministerstwa Kultury, przedłużone potem o następne pół roku. Dla człowieka świeżo zwolnionego z pracy, z żoną i małym dzieckiem, były to pieniądze może niewielkie, ale stawiające na nogi: przez jakiś czas nie musiałem zaczynać miesiąca od zera.

Gdzieś na początku 1983 roku  ukazał się w Czytelniku mój debiut, czyli powieść „Senni zwycięzcy”. W kawiarni wydawnictwa oblewaliśmy ten sukces, a po zakończeniu imprezy wsiedliśmy do auta z zamiarem kontynuowania imprezy. Po drodze należało dostarczyć do odbiorcy spoczywające w bagażniku dwie wielkie torby turystyczne wypełnione nielegalnymi książkami. Nie ujechaliśmy daleko; na rondzie de Gaulle’a capnęła nas milicja. Chłopaki ucieszyli się, że kierowca (Kalicki) jest pijany i migiem przystąpili do odbierania mu prawa jazdy. Odbywało to się w atmosferze żartów i swobodnej rozmowy; w międzyczasie my z Kowalem zatrzymaliśmy taksówkę i załadowawszy obie torby oddaliliśmy się od feralnego miejsca. Myślę, że mieliśmy sporo fartu.

Mniej więcej rok później rozmawialiśmy – Maciek Parowski i ja – z redaktor Janiną Zielonko o fantastyce w Iskrach. „Wiecie, panowie – mówiła Zielonko – jest koniunktura na fantastykę i przydałoby się to w Iskrach uporządkować. Może któryś z panów by się tym zajął?” Obaj nie mieliśmy w planach życiowych takiej zmiany, ale – powiedzieliśmy Zielonko – znamy kogoś, kto może byłby zainteresowany. Kowal poszukiwał wtedy etatu, poszedł na rozmowę i na parę lat osiadł w Iskrach. Dostał biurko, w którym trzymał książki NOW-ej, a jego pokój zamienił się w punkt dystrybucji wydawnictw drugiego obiegu. Kiedy przyjeżdżałem do Warszawy, kierowałem się od razu do Iskier, Kowal zamykał pospiesznie swoje sprawy i przez resztę dnia urzędowaliśmy przy piwie.

Był w tym czasie moim wydawcą, wydałem u niego kilka powieści. Później drukował prawie wyłącznie Sapkowskiego, ale opinie, że to Kowal jest „ojcem Wiedźmina”, jakie się pojawiły w nekrologach, mam za wyjątkowo bałamutne. Ojciec Wiedźmina jest jeden, jest nim autor cyklu, natomiast zasługa Kowala polega na tym, że się na tej prozie poznał i zobaczył jej potencjał. Światowa kariera Sapkowskiego jest więc w pewnej mierze jego zasługą.

Od paru lat spotykaliśmy się regularnie w gronie osób związanych z dawnym „Politechniczkiem”. Pozostał nam sentyment do śmiesznej gazetki studenckiej, też dawno umarłej, w której wszyscy zaczynaliśmy i dzięki której zadzierzgnęły się przyjaźnie między nami. Epidemia covidu utrudniła te narady, ale nie zlikwidowała ich pięknej tradycji. Tyle że na kolejnym spotkaniu do piwa zasiądzie nas mniej.

Prześlij komentarz



Reklama

Senni zwyciezcy

Książka do kupienia w Stalker Books

planeta smierci cover

Książka do kupienia w Stalker Books

Człowiek idzie z dymem - Marek Oramus

Książka do kupienia w Stalker Books

COVER bogowie lema

Książka do kupienia w Stalker Books