Z Kresem widziałem się po raz ostatni na czerwcowym Festiwalu Fantastyki w Waplewie. Siedzieliśmy sami w pokoju gawędząc przy piwie o tym i owym, a głęboką nocą cała grupa przypadkowych spacerowiczów odprowadzała mnie do legowiska – mieszkaliśmy z Dominiką i Bereniką nie tam gdzie wszyscy, ale na uboczu, za szosą – bo podobno kierowałem się w stronę jeziora. Następnego dnia spytałem Kresa, kto mnie właściwie odprowadzał; chciałem wiedzieć, komu winien jestem dozgonną wdzięczność. Kres uruchomił zwoje mózgowe: – Marucha, kto ciebie nie odprowadzał!
Na tymże konwencie nawiedziłem spotkanie z Kresem, gdy akurat mówił o swojej decyzji skończenia z pisaniem, ponieważ był nim znużony. Ale po paru latach rozbratu z piórem przyszła inna refleksja. – Pomyślałem, że żona mnie utrzymuje, a to przecież wstyd. Tyle że ja prócz pisania nic innego nie potrafię. Muszę więc pisać.
Była to właściwa decyzja. Wydał nową książkę, planował następne. Śmierć, jak to mówią, zaskoczyła go w pełni sił twórczych. O ile to lepiej niż by zmarł jako literacki rencista, pożegnany z bronią.
Kiedy dotarła do mnie hiobowa wieść, natychmiast przypomniałem sobie opowiadanie „Zabity”. Kres przyniósł je do redakcji „Fantastyki” gdzieś na początku 1998 roku, gęsto mitygując się, że napisał coś dla siebie nietypowego i ma tzw. mieszane uczucia. „Jak zestrzelicie, nie będę się upierał”, oświadczył. Czytaliśmy z Parowskim „Zabitego” jako opowieść Kresa o Kresie w zaświatach, dobrze napisaną, ale mało satysfakcjonującą pod względem myślowym. Nie chodziło nawet o to, że Kres przedstawił zaświaty z pozycji ateisty, ale że umeblował je nader ubogo, co kłóciło się z naszymi wyobrażeniami. Ponieważ jednak wątpliwości trzeba tłumaczyć czasem na korzyść utworu, zapadła decyzja o druku. Zdaje się, że tekst ten w twórczości Kresa pozostał oddzielny i odosobniony, autor nie kontynuował tej linii tematycznej.
Teraz, po jego śmierci, „Zabity” nabiera nowych znaczeń. Kres już lepiej wie, jak wyglądają zaświaty, bo się w nich znalazł.
Zadziwiające ubóstwo Kresowej wizji zaświatów uderzyło mnie i przy ponownej lekturze. Ulica w Łodzi, zrujnowane budynki, bramy, w których chwieją się mieszkańcy kontemplujący beznadzieję egzystencji. Można powiedzieć: tak zabudował je ten, kto tę scenografię dla nieboszczyka stworzył. Ale tak zabudował je przecież sam Kres. Dalej: anioł stróż wzruszająco bezradny, na proste sofizmaty nieboszczyka nie znajduje przekonywających replik, prowokacyjnie mało boski jest sam Pan Bóg, przy czym obaj rozmawiają z impertynentem jak równi z równym, co przecież nie może mieć miejsca. W zaświatach umarły stoi na beznadziejnej pozycji, mogą z nim zrobić wszystko i lepiej się nie stawiać. Kres jednak pozostaje arogancki, wydaje się sam sobie przypadkiem, na którym zatnie się machina zaświatów. Ma mocne przekonanie o własnej wyjątkowości, a przecież grube miliardy zmarłych wcześniej musiałyby nieźle przetestować system, gdyby rzecz jasna mieli w zaświatach cokolwiek do powiedzenia.
Jak wyglądają czy mogą wyglądać zaświaty, pokazuje obszerna literatura z obrazkami i nie ma powodu, by świecić tu ubóstwem wyobraźni. „Dusze ludzkie lecą do piekła jak grad”, to zapamiętane skądś zdanie dobrze koresponduje z ikonografią sądów ostatecznych, z kaskadami nagich grzeszników walących się w ciemne czeluście, z diabłami o odrażających pyskach zadającymi im rozczulająco okrutne tortury. Dam dwa przykłady fantazji własnej produkcji. W kościele podczas mszy co niedzielę odmawiam modlitwę za zmarłych kolegów – teraz do tej listy dopisałem i Kresa. Otóż wyobrażam sobie wielkie pola grzeszników, gigantyczny obóz jeniecki w surowych raczej warunkach – i oto ktoś pomodlił się za jednego z nich. Natychmiast nieznana siła wyrywa takiego szczęściarza z tłumu obszarpańców i niesie nad polami udręczonych do miejsca o wyższej pozycji, gdzie osadza go na nowe eony czekania. Nie jest mu tam o wiele lepiej – ale lepiej. Albo wyobrażam sobie, że zmarli za których odmawiam modlitwę, czuwają nade mną, nie pozwalają na przykład, bym rozbił się w katastrofie, bo żywy jestem im bardziej przydatny niż gdy wyląduję wśród nich. Nie są to wizje pretendujące do prawdy o zaświatach czy sposobie ich urządzenia, przytaczam je tylko na dowód, że można zaświaty zabudować lepiej i skonstruować inne związki z naszą rzeczywistością niż np. sny. Od zaświatów Kresa zdecydowanie wolę te firmowane przez Huberatha.
Jeszcze jeden obrazek z czasów, kiedy byliśmy piękni i młodzi. Chyba było to na jakimś Nordconie, grudzień, zimno, zakwaterowano nas w budynku, który wyglądał jak akwarium. Przez szyby widać było, jak sroży się morze, a my w środku, skrzynka piwa na stole, Kres roześmiany i szczęśliwy z tego entourage’u i z możliwości napicia się w gronie tylu kumpli. Taki był, potem chyba trochę zgorzkniał, ale na zawsze zapamiętam go uśmiechniętego. Miał w sobie pewien idealizm i sporo wyrozumiałości wobec świata. Orientował się z grubsza, jak świat powinien wyglądać i dlaczego tak nie wygląda, miał zrozumienie dla ludzi za ich rozliczne słabości. Próbował opisywać po swojemu inny świat, ale czy lepszy?
Jego próby z makietami, jego dyskusja bodaj z Ziemkiewiczem na temat deszczów w Grombelardzie… Zdawał sobie sprawę, że wprowadzenie do krainy obfitych opadów jest brzemienne w konsekwencje. Intrygowało go, jak przy takich potokach wody będzie wyglądało rolnictwo, gdzie się ta cała woda pomieści? Jak będą przebiegać kampanie wojenne związane z przekraczaniem rwących i huczących rzek? Spoglądałem z uznaniem na te jego wysiłki, gdyż przeciętny autor fantasy takich korelacji ani konsekwencji nie rozważa: ot, rzuci się zaklęcie i cześć.
Od drobiazgów przechodził do całości, od szczegółów do ogółu. Kluczowa dla świata jego książek jest kwestia Szerni. Spytałem go kiedyś, czym jest Szerń, jak działa, dlaczego tak? Nie wiedział. Myślał nad tym i nie miał gotowych koncepcji. Nie wiem, jak w końcu rozwiązał ten problem, najprościej byłoby obciążyć odpowiedzialnością obcą rasę kosmiczną, która to zainstalowała w okresie swej świetności technologicznej, po czym wymarła albo wywędrowała w inne rejony Wszechświata. Kres rozważał też inne możliwości typu astrofizycznego, ale tu miał chyba za mało wiedzy, żeby coś wykoncypować. Może lepiej zostawić rzecz bez wytłumaczenia, w końcu nasz świat też zawiera tego typu tajemnice i dalecy jesteśmy od przeniknięcia, co jest grane.
Opowiadanie „Zabity” właściwie nie ma zakończenia, urywa się niespodziewanie. Nadto zieje w nim dziura, którą można wypełnić chyba tylko szatanem. Nie ma powodu sądzić, że odosobnienie, w którym trwa bohater Kresa, jest poza zasięgiem szatańskim, raczej są to również jego tereny łowieckie. Spróbujmy coś zaproponować. Widzę scenę, jak w tym pustkowiu przybliża się powłóczący nogą przechodzień nikczemnego wzrostu, pokręcony niczym Quasimodo, o demonicznej urodzie Paganiniego. Dźwiga podłużny pakunek pod pachą. Z bliska widać, że nosi but ortopedyczny, który wygląda spod nogawki jak kopyto. Pakunek okazuje się związanym człowiekiem, który próbuje dawać jakieś znaki przerażonym wzrokiem, ale nic z tego nie wychodzi. Przybyły zachęca bohatera Kresa, aby mu towarzyszył; spotkawszy się z odmową wzrusza ramionami i podąża dalej. Pakunek w ogóle mu nie ciąży.
Bohater Kresa wydaje się sobie sprytny do chwili, kiedy w jego polu widzenia pojawia się trzech obszarpańców z literami Z na piersi, porządnie uzbrojonych. Mówią po rosyjsku, ale bohater Kresa rozumie ich język. Domagają się dokumentów albo dolarów, bohater Kresa nie ma ani jednych, ani drugich. W takim razie pajdiotie s nami. Mamy doskonałe obozy filtracyjne.
Dopiero teraz opowiadanie jest dopełnione i należycie spuentowane. Mam nadzieję, że Kres by się z tym zgodził.
24 października 2022
Tekst ukazuje się równolegle w kwartalniku „Sfinks”.
Zdjęcie: Michał Dogajew.
Zadziwiająco aroganckie i nieczułe wspomnienie o koledze po piórze. Nawet jak na wierzącego.