Powieść Grega Beara „Prom kosmiczny 03” odgrywa znany w science fiction motyw wyprawy kolonizacyjnej. Jest to jakby młodsza o 50 lat wersja „Non stopu” Briana Aldissa, tak znaczne wykazuje z nim pokrewieństwo. Na wielgachnym trójczłonowym statku kosmicznym będącym w podróży od wielu setek lat doszło do awarii. Dzieją się rzeczy niepokojące: trudno napotkać człowieka, za to względnie często grasują potwory i biada temu, kto stanie im na drodze. Maszyneria statku wydaje się rozregulowana, nic nie działa tak jak powinno – pojazd, który winien chronić swych pasażerów, przestał dbać o ich wygodę, a nawet zwrócił się przeciwko nim. Ludzie nie są dlań najważniejsi. Nie tak powinna wyglądać nudna wielowiekowa podróż do gwiazd.
Z „Non stopem” łączy powieść Beara także bohater, który budzi się w stanie amnezji i nic nie kuma z przetaczających mu się przed oczami kataklizmów. O własnych siłach by nie przeżył, to pewne. Wędrując jednak od rufy statku ku dziobowi – a długość statku wynosi 12 km – stopniowo odzyskuje pamięć i zdobywa nową wiedzę o kluczowym znaczeniu. Zyskuje też towarzystwo istot niby to człekokształtnych, ale wyraźnie odbiegających od standardowej wersji dwunoga, by wraz z nimi utworzyć zespół, który rozpracuje, co się właściwie wydarzyło na statku.
Powieść czyta się niełatwo, bo z początku nic nie trzyma się kupy. Ktoś powołuje do życia ludzi i istoty podobne do ludzi, które mają za zadanie przedrzeć się wbrew przeciwnościom do części dziobowej. Czyhają na nich przerażające monstra; komu nie uda się ich ominąć, ten ginie. Za sprawą więc prawie darwinowskiego mechanizmu przetrwania najsilniejszych i najbardziej sprytnych dokonuje się selekcja. Statek jest zaś tworem zbyt skomplikowanym i zbyt autonomicznym, by sam sobie poradził z kłopotami.
Dwa centra decyzyjne walczą o dominację – możliwe więc, że labirynt o zmiennej grawitacji, jaki muszą pokonać nasi kandydaci, nie powstał specjalnie z myślą o nich, ale jest efektem ubocznym owych zmagań. Co zresztą na jedno wychodzi: wojna niszczy jeden z trzech promów, czyli części składowych statku podlepionych do komety, która jest dla statku źródłem paliwa i zasobów materialnych.
Nowoczesna kolonizacja kosmosu niczym się u Beara nie różni od floty inwazyjnej. Kolonizować trzeba, bo na Ziemi – a jakże – nie da się dłużej żyć, zaś najbliższa zdatna do objęcia planeta znajduje się w odległości 500 lat świetlnych. Łatwo obliczyć, ile zajmie dotarcie do niej, nawet gdy się pędzi z prędkością 0,2 c. Spokojnie przebiegający lot został zakłócony przez działanie nieznanego czynnika. Kto lub co spowodowało sytuację awaryjną?
W powieści mowa jest o wybuchu pobliskiej supernowej. Zaiste, musiałby to być traf iście piekielny. Zakładając, że dwa tysiąc lat wcześniej, w momencie startu, o niczym takim nie było mowy, zaśmiecenie trasy przelotu przez materię z eksplodującej gwiazdy nie mogło być brane pod uwagę. Astronomowie jednak wiedzą, jakie gwiazdy są zagrożone wejściem w fazę supernowej; wyprawy, która ma być zbawieniem dla ludzkości, w takie okolice się nie puszcza. Nie po to bowiem wkłada się koszty i starania – niemałe – by narażać na unicestwienie całe dzieło.
Rozsądniejszą hipotezą, co zaszło na statku, wydaje się interwencja Obcych zamieszkujących docelową planetę, którzy zawczasu podjęli działania destrukcyjne. Planiści wyprawy założyli bowiem, że planeta nie będzie pusta, a życie na niej trzeba będzie wytrzebić, by nie wadziło kolonizatorom – stąd mrowie zaprojektowanych do tego celu potworów, działających w środowisku lądowym, a i wodnym. Wystarczy je więc zsyntetyzować i dla potrzeb doraźnych rozpuścić po statku, przedłożywszy im cele inne od zaplanowanych pierwotnie. Obcy spenetrowali zbliżający się statek i trafnie rozpoznali zagrożenie, a następnie wprowadzili takie zakłócenia w jego funkcjonowanie, by uległ autodestrukcji. Z dwóch wariantów przyczyn sprawczych wojny czy też chaosu na statku wolę zdecydowanie tę drugą.
Książka pisana jest w formie wspomnień jednego z osobników przedzierających się ku nieprzyjemnej prawdzie i starających się uratować ekspedycję – nauczyciela mającego instruować kolonistów na powierzchni planety. Wydaje się, że Bear, bez dwóch zdań fachowiec na terenie SF, za mało zadbał o potoczystość wywodu, a może w zarysowanych realiach nie mógł znaleźć odpowiedniej formuły. Bogata jest za to warstwa wizyjna; może powieść powstała od razu z myślą o sfilmowaniu? Ale jest to coś nowego w skostniałej nieco tematyce kolonizatorskich wypraw kosmicznych, do której i nasz Zajdel przymierzył się od innej strony ze 30 lat temu w słynnej „Całej prawdzie o planecie Ksi”.