Na Andrzeja Horubałę zwróciłem uwagę przy okazji jego drugiej powieści „Umoczeni”, traktującej o skorodowaniu solidarnościowych bohaterów i wymianie przez nich dawnych ideałów na stanowiska i gotówkę. Także z tego powodu, że główny bohater pochodził z Myślenic i wspominał Zarabie oraz wyciąg na górę Chełm. Ale przede wszystkim dlatego, że w tej nerwowej, pokazującej prawdę o Polsce prozie nie wahał się poruszyć ważkich problemów doby dzisiejszej, przed którymi inni robią uniki albo uciekają chyłkiem.
W podobnym tonie utrzymana jest jego publicystyka, która czytana w „Uważam Rze” nie robiła tak dosadnego wrażenia. W kumulacji zyskuje głębszy wydźwięk: widać, z kim i o co walczy autor, jakich środków używa itp. Ogólnie biorąc potyka się z „modernizatorami” naszego kraju i naszych dusz, którzy by chcieli odesłać do lamusa polską zapyziałość i wprowadzić nas do Europy. Drogą do tego wydaje im się likwidacja rodziny, aborcja, parady gejowskie, pozbawiona lekcji historii szkoła, odcięcie się od tradycji, a jeszcze lepiej od wiary chrześcijańskiej, zastąpienie wartości ich imitacjami. „Warczą, warczą bębny ludożerców / Idziemy, misjonarze starych prawd, brzegiem oceanu / Kto z nas pierwszy uzna rytualny rytm za swój / Kto pierwszy uzna władzę oszalałych szamanów”, śpiewał trzydzieści lat temu Jacek Kaczmarski. Jednym z tych misjonarzy starych prawd wydaje mi się dziś Horubała.
Jego metoda jest prosta: uważnie czyta, sporo wie i dobrze kojarzy. Na każdy sąd ma uzasadnienie. Ocenia i wartościuje bez taryfy ulgowej, nie kierując się pozycją artysty w rankingu zasłużonych ani jego przeszłymi dokonaniami. Nie zważa na cudze opinie ani na przynależność tych, których bierze na tapetę, do nurtu, z którym sympatyzuje. Zachwyca się ostatnim tomem poezji Jana Polkowskiego i miesza z błotem upozowany na patriotyczne pienia bełkot Wojciecha Wencla. O Wajdzie pisze, że to od pewnego momentu wielki szkodnik kultury polskiej, a recepcja jego ostatnich dzieł w Polsce polegała na wielkim wmówieniu. Na przykładzie flekującego Wajdę spektaklu „Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej” oraz następującej po nim „Tęczowej Trybuny 2012”, będących dziełem tych samych twórców, pokazuje, jak buntownicy są neutralizowani, obłaskawiani, a następnie wcielani do grona konformistów, posłusznych potakiwaczy „establiszmętu” i salonu. Ceną za przyjęcie obroży jest utrata magii twórczej, odpędzenie ulotnego motyla, który na byle kim nie siada, a jak usiądzie, nie należy go płoszyć.
Część tekstów z „Żeby Polska…” zajmuje się demaskowaniem nicości artystycznej i strącaniem z piedestałów. Dotyczy to starych mistrzów, jak Głowacki czy Mrożek, którego „Dziennik” Horubała unicestwia i wykpiwa bez cienia litości, oddając jednocześnie co cesarskie twórczości Mrożka z lat 60. XX wieku. Dotyczy też gwiazd późniejszych, jak Gretkowska czy Stasiuk. Tego ostatniego stawia za przykład produkowania czegoś, co określa mianem „bełkot catholique”: „Wprowadzony na karty utworów, na sceny, bohater Polak-katolik okazuje się oczywiście kompletnym idiotą, antysemitą i popaprańcem”. I dalej, komentując zapiski Stasiuka z wycieczki po Kresach: „Kreowanie idiotycznego polskiego mitu stepowego, gdzie pozłacanemu posągowi Matki Boskiej składa się krwawą ofiarę ze schwytanych ludzi, pokazuje desperację Stasiuka w wyścigu po laury. Nie ma takiej bzdury, przed którą cofnąłby się autor dla obrzydzenia naszej tradycji.” Horubała unaocznia, że Gretkowska, Stasiuk i im podobni dawno zrezygnowali z pisania prawdy o świecie i o człowieku, a to puste miejsce wypełniają prowokacją, obscenami i bluźnierstwem. Tak jakby występowali nie dla czytelnika, ale na zlecenie tajemnych mocodawców, którzy ich rozliczają z tego, jak odważnie „modernizują” duszę polskiego odbiorcy.
O tych i podobnych kwestiach i postawach autor pisze nawet jakby z lekkim obrzydzeniem, zdegustowany tym, w co zamieniło się nasze życie literackie i artystyczne. Jak zdradza we wstępie, marzy o życiu literackim, które rozgrywałoby się w kawiarni, na dziedzińcu uniwersytetu, w rozdyskutowanej redakcji. Ale chyba nie będzie mu dane.