Ze znanych mi lwowiaków Stanisław Lem i Zbigniew Herbert uznali, że nie ma co wracać do ukochanego miasta i jątrzyć pamięci – po II wojnie nie byli tam ani razu. Witold Szolginia przyjął odmienną metodę postępowania – odwiedzał Lwów wielokrotnie (pierwszy raz od ekspatriacji dopiero po 22 latach w 1968 roku), ale nie tylko dla płochego kojenia tęsknoty, lecz także po to, aby pilnować, dokumentować, sprawdzać, jak się ma Lwów pod obcym zarządzaniem i co się dzieje z polskim dziedzictwem.
Tęsknotę i poczucie rozgoryczenia wobec wyroku historii Witold Szolginia przekuł w rzecz materialną: serię książek o Lwowie, z których najważniejszy wydaje się ośmioksiąg „Tamten Lwów”, obecnie wznawiany w tempie jednej książki co rok. Niedawno ukazał się tom trzeci z podtytułem „Świątynie, gmachy, pomniki” (poprzednie nosiły podtytuły „Oblicze miasta” oraz „Ulice i place”). Książki te powstały na podstawie nadawanych w latach 1989–1996 audycji „Krajobrazy serdeczne”, emitowanych przez program III Polskiego Radia. Sam pamiętam głos autora z charakterystycznym lwowskim zaśpiewem; przez długi czas od tych pogadanek zaczynały się moje niedziele, pomimo że z Lwowem nie miałem nigdy nic wspólnego, a nawet – o wstydzie! – nie udało mi się tam pojechać.
W tych audycjach Witold Szolginia wędrował wraz ze słuchaczami po przedwojennym Lwowie, opowiadając o swych przeżyciach związanych z miastem. Zapewne działała idealizująca moc pamięci, ale i tak Lwów opiewany najpierw w audycjach, potem w książkach sprawia wrażenie cudownego miasta, w którym szczęściem jest się urodzić i szczęściem żyć – rzecz jasna do czasu, kiedy zalała je zaraza bolszewicka. W tomie 3 zgodnie z zapowiedzią autor przypomina wybrane kościoły Lwowa, zaczynając od katedr trzech obrządków katolickich: łacińskiej, unickiej i ormiańskiej, przez kościoły oo. bernardynów i dominikanów, kończąc na kościołach na rodzinnym Łyczakowie: św. Antoniego i Matki Boskiej Ostrobramskiej. Z gmachów poznajemy ratusz, Uniwersytet Jana Kazimierza, Politechnikę i Teatr Wielki. Pojawiają się też przed nami wszystkie dawne pomniki Lwowa.
Opiewając te wspaniałości autor od czasu do czasu napomyka jakby mimochodem o losie, jaki spotkał te pamiątki kultury narodowej po wypędzeniu żywiołu polskiego na zachód. Większość przedwojennych lwowskich kościołów dziś wygląda inaczej: stały się cerkwiami czy świątyniami innych wyznań, niektóre straciły funkcje sakralne. Pomników przetrwało zaledwie kilka, trzy zwrócono Polsce, pozostałe zniszczyli sowieccy barbarzyńcy. Słynne lwy z cmentarza Obrońców Lwowa zesłano na peryferie, zadbawszy wcześniej o skucie z trzymanych przez nie tarcz polskich herbów znaków i napisów (jeden znajduje się teraz na terenie kliniki psychiatrycznej na Kulparkowie, drugi przy szosie wylotowej ze Lwowa w kierunku na Winniki).
W takiej sytuacji praca kustosza Lwowa, jakim był Witold Szolginia (zmarł w 1996 roku) jest właściwie bezcenna. Architekt z wykształcenia, nazywany był lwowskim encyklopedystą, „po papiesku nieomylnym w kwestiach lwowskich”. Wierzył, że Polska do Lwowa wróci, choć może nie stanie się to szybko. Ostatnie lata życia upłynęły mu na pracy dla ukochanego miasta.