Można o weselu zrobić film, można też od wesela film zacząć. Tak postąpił meksykański reżyser Michel Franco, pokazując w „Nowym Porządku” przygotowania do zaślubin w posiadłości na obrzeżach Mexico City. Od razu rzuca się w oczy, że to meksykańskie wyższe sfery: wszyscy biali, zamożni, wymuskani, jedynie w kuchni pracują indiańskie służące.
W tę atmosferę podniosłej uroczystości i niefrasobliwej zabawy, która zaraz się zacznie, wkrada się zgrzyt: jeden z gości przyjeżdża oblany zieloną farbą. Na ulicach trwa rewolta dołów społecznych i zanim ktoś zdąży pomyśleć, co to oznacza, rozwydrzona tłuszcza wdziera się pomiędzy biesiadników, rabując, mordując i gwałcąc. Sytuację pod koniec dnia opanowuje wojsko, ale zamiast bronić zaatakowanych, samo zaczyna brać udział w represjach. Okazuje się, że przy okazji zamieszek mundurowi mają swoje rozrywki: haracze za porwanych, maltretowanie zatrzymanych, niektórych się zastrzeli. Wojsko jest instytucją demokratyczną, tu nie ma podziałów na jasną i ciemną skórę, mundurowi działają zgodnie, tak jakby była to dla nich nie pierwszyzna.
Nieszczęsna Marianna uprowadzona przez patrol zostaje osadzona w ponurej przechowalni dla takich jak ona. Jej noc poślubna upływa wśród spanikowanych, gwałconych i torturowanych ludzi. Jeśli ktoś za nich zapłaci, może wyjdą. Jeśli nie… może być różnie. Gwałty są tu na porządku dziennym i nocnym, więc i Marianna tego doświadczy.
Franco przystępując do pisania scenariusza sześć lat temu miał podobno zamiar stworzenia na przykładzie Meksyku dystopii. Wyszło mu co innego: gdy film powstał, wygląda momentami jak reportaż z egzotycznego kraju dotkniętego wewnętrzną wojną. Meksyk jest pod tym względem krajem szczególnym: różnice ekonomiczne są tu gigantyczne, życie ludzkie znaczy tyle co nic, jednej nocy gangsterzy potrafią zabić kilkadziesiąt osób. W filmie gangsterów zastępują przywódcy rewolty, ale po wymknięciu się tłumu spod kontroli nikt za przemoc nie odpowiada. Gangsterkę uprawia też wojsko, którego dowództwo włącza się do konfliktu po swojemu.
Film zrobiono bardzo naturalistycznie: ktoś oporny zostaje potraktowany paralizatorem w odbytnicę, a jego ryki wypełniają to piekło uwięzionych. Człowiek nie ma tu żadnych praw, palnąć komuś w łeb bez powodu to jak splunąć. W scenach ulicznych Franco zatrudniał podobno 3 tys. statystów, w tle – płonące budynki, zagracone zniszczonymi sprzętami miasto, zielone bohomazy na ścianach. Istotną rolę gra ścieżka dźwiękowa: odgłosy rewolty, krzyk męczonych ludzi w kazamatach, od czasu do czasu pojedyncze strzały, z których każdy oznacza czyjąś śmierć. Pojawiają się surowe rygory stanu wyjątkowego: godzina policyjna, ograniczenie swobód, zamknięte ulice – kto nie słucha poleceń wojskowych, dostaje kulę. Tę atmosferę absurdu i przymusu znamy choćby ze stanu wojennego.
Nie to jednak jest w filmie istotne. Franco pokazuje, jak łatwo pod naciskiem rewolty załamuje się kruchy porządek społeczny. Nowy zaś przychodzi po chodnikach śliskich od krwi, w akompaniamencie wycia gwałconych i torturowanych ludzi. Oglądałem film Franco myśląc o rabowaniu dworów na polskich Kresach, mordowaniu ich właścicieli. Franco pokazał nam, oczywiście nieintencjonalnie, jak ten proceder przebiegałby w dzisiejszym świecie. Gdy zdziczałe watahy stają na granicy posiadłości weselników, trudno pozbyć się też skojarzenia z sytuacją na granicy Polski z Białorusią. A jeśli uchodźców będzie sto albo tysiąc razy więcej, jak zapowiada przyszłość? Łatwo wyobrazić sobie europejskie miasta dewastowane przez napływających masowo agresywnych imigrantów, tym bardziej że mieliśmy już do czynienia z podobnymi incydentami. W tym sensie film Franco jest antycypacją tego, co czeka Europę w przyszłości, gdy nacisk imigracyjny znacznie wzrośnie.
W filmie Franco zrewoltowana tłuszcza ma prawo w głębokiej pogardzie. Upadek starego porządku zaczyna się od ignorowania prawa, jakby go nie było. Wszystko wolno; gwałty, rabunki, mordy są tylko konsekwencją. Z imigrantami blokowanymi na granicy jest podobnie: prawo ich nie dotyczy, oni chcą wejść, to im się należy. Piszę o tym dlatego, bo to najbliższa nam analogia, która nie pozwala oglądać filmu Franco jako wygodnej abstrakcji, rozgrywającej się gdzieś daleko i nie mającej z nami nic wspólnego.