Jakiś czas temu na tapecie był cykl Bena Bovy o opanowywaniu Układu Słonecznego. Każda książka dotyczyła kolejnego etapu tego procesu albo kolejnej planety, która wchodziła w zasięg przedsiębiorczej ludzkości.
Teraz dysponujemy cyklem Jamesa Coreya, napisanym z jeszcze większym rozmachem i zakrojonym na o wiele większą skalę. Corey opisuje ten okres zdobywania Układu Słonecznego, kiedy wszystko jest z grubsza podzielone i na arenie liczą się czterej gracze: Ziemia, Mars, Pasiarze (z pasa planetoid) oraz Sojusz Planet Zewnętrznych. Animozje między nimi są tak znaczne, że raz po raz dochodzi do konfrontacji zbrojnych.
Dwa pierwsze tomy wskazują, że jest to fantastyka typu space opera, a mimo to chce się ją czytać; Coreyowi udaje się uniknąć powtórek i mielizn tej odmiany SF, a nawet wykroczyć poza jej ograniczenia. Zasługa to dobrze pomyślanej intrygi, dopracowanych szczegółów technicznych, a i wykonanie całości uważam za więcej niż przyzwoite. O dziwo, nazwisko autora nikomu nic nie mówi (nie mówiło), nie dlatego, że to debiutant, ale że pseudonim literacki dwóch pisarzy SF: Daniela Abrahama i Ty Francka. Ten drugi jest podobno asystentem George’a R. R. Martina. Obaj mieszkają w Albuquerque, USA.
Po lekturze czterech tomów cyklu widzę, że co dwa tomy zmienia się motyw główny. W pierwszych dwóch jest nim protomolekuła Obcych, o której nic nie wiadomo, widać tylko skutki jej straszliwych poczynań. Oczywiście poszczególne frakcje ludzkości usiłują natychmiast zawładnąć tym fenomenem i przerobić go na broń, żeby szachować pozostałych. W centrum wiru, jaki się przy tym tworzy, znajduje się przypadkiem czworo bohaterów, który przewiną się przez cały cykl. Książki te nie zmierzają więc do wyjaśnienia i puenty, ale do dalszego komplikowania i przedłużania fabuły. Na razie Abraham i Franck robią to doskonale: powieści mają tempo, niespodziewane zwroty akcji, wyrazistych bohaterów, świetne opisy technicznych artefaktów, jakimi dysponuje ludzkość w XXII wieku. Choć noszą cechy pisania odcinkowego, na razie im to nie zaszkodziło.
Mogę chyba ujawnić, że protomolekuła Obcych wygląda z pozoru jak zaraza, ale nie jest to zagrożenie czysto biologiczne. To jakby samodzielna forma życia, która przerabia to, co napotka, w tym żywych ludzi, na własną modłę i buduje z tego surowca pożyteczne czy też upragnione przez siebie struktury. Nijak nie można im poradzić, bo jest to technologia stojąca o rząd wyżej niż to, czym dysponuje ludzkość. Znamienne, że nawet w obliczu zagrożenia takim fenomenem ludzie nie jednoczą się ani nie porzucają swarów, tylko solidarnie brną ku zagładzie. Corey jest pesymistą, a może tylko realistą w ocenie moralnych predyspozycji ludzkości.
Podkreśleniu tego, że cykl opowiada o mitycznym okresie historii ludzkości, kiedy decyduje się jej los na wiele pokoleń, są nawiązania do mitologii. Podkreślają to tytuły wszystkich części. Lewiatan i Kaliban w tytułach odwołują się do biblijnego potwora i szekspirowskiego władcy magicznej wyspy, ale w porównaniu z apokalipsą, którą serwuje Corey, są to łagodne bajeczki; chodziło chyba o to, by zapewnić cyklowi „ambitne” zaplecze. Ani Lewiatan, ani Kaliban nie są bladym odbiciem protomolekuły i tego, co ona wyczynia. Na skali zagrożeń wypracowanej przez ludzkość zabrakło miejsca i trzeba będzie ją znacznie poszerzyć.
Największy kłopot w tym, że właściciele protomolekuły na razie się nie ujawniają. Dlaczego zatem pozwalają jej tak dokazywać? Dlaczego ów młot na ludzkość uzyskał tak daleko posuniętą autonomię, której nikt nie jest w stanie ograniczyć ani spętać? A może narzędzie wyzwoliło się spod rygorów swych twórców i teraz robi co chce, a pech ludzkości polega na tym, że przypadkiem nawinęła się pod walec?