Jak na człowieka nurzającego się w książkach stanowczo zbyt późno dowiedziałem się o likwidacji PIW-u. Nawet na wypuszczanych jeszcze książkach tego wydawcy stoi jak byk: „Państwowy Instytut Wydawniczy w likwidacji”. Od jakiegoś czasu mówiło się o nie najlepszej kondycji finansowej PIW-u, ale spodziewałbym się raczej prób podtrzymywania go przy życiu przez skarb państwa niż skazania na unicestwienie. Cóż, PIW to nie LOT, Polacy latać samolotami muszą, a bez książek się obejdą.
Dorobek PIW-u, czyli serie wydawnicze, prawa autorskie, tysiące umów, tłumaczeń, opracowań itp. – ulegnie rozproszeniu. Po prostu zostanie rozparcelowany między inne wydawnictwa. Korzyści odniesiemy wszyscy: minister, który dorżnął PIW (i inne wydawnictwa) VAT-em na książki, nie dostanie już z tego tytułu ani gronia, a my będziemy wspominać słynne wydawnictwo specjalizujące się w klasyce, które w tak oświeconym społeczeństwie jak nasze okazało się zbędne.
PIW i Czytelnik była to para najważniejszych wydawnictw w komunistycznej Warszawie. Wymieniano je jednym tchem. Mnie osobiście Czytelnik wydawał się bardziej „plebejski”; za to PIW z czasem zdążył nabrać dystynkcji, kto wkraczał w jego marmury, czuł się naprawdę jak w świątyni sztuki. Jego książki były takie same: solidne, w dobrych oprawach, dobrze ilustrowane i opracowane. Chciało się takie książki mieć w domu.
Mam do tego wydawnictwa sentyment nie tylko ze względu na nie, ale i z powodów poniekąd osobistych. Z PIW-em wiąże się pewna przygoda, którą przeżyłem wspólnie z Mirkiem Kowalskim, szefem działającej w podziemiu Niezależnej Oficyny Wydawniczej, która wówczas prosperowała bodaj lepiej niż dziś. W połowie lat 80. XX wieku, w samym środku stanu wojennego, który dla zwykłych ludzi trwał całą dekadę, znaleźliśmy się przypadkiem na ulicy Foksal w pobliżu siedziby PIW-u. Był to czas pozbawiony rozrywek, jeśli akurat nie odbywały się demonstracje albo aresztowania, więc od słowa do słowa postanowiliśmy napić się piwa w PIW-ie.
W tym celu udaliśmy się do znajomych redaktorek i złożyliśmy im stosowną propozycję. Zgodziły się chętnie – Kowal został, aby je emablować, ja zaś ruszyłem z karkołomnym zadaniem zorganizowania drogocennego napoju. Miałem szczęście: w sklepie po drugiej stronie ulicy akurat zakończyła się dostawa. Zażądałem pewnym głosem 20 sztuk, żeby się nie rozdrabniać, i już witałem się z gąską, to jest ze skrzynką, kiedy me zapędy powstrzymało rzeczowe pytanie sprzedawczyni:
– A butelki pan ma?
– Nie mam – odrzekłem zgodnie z prawdą. – Ale w czym problem? Mogę przecież zapłacić kaucję.
– O nie, nie – zaprotestowała sprzedawczyni, z wyrozumiałością traktując wieśniaka, który nie zna zasad. – U nas tak nie ma. Chcesz pan piwo – musisz przynieść butelki na wymianę. Szefowie nas z tego rozliczają.
– Za pół godziny zwrócę pani puste – rzekłem desperacko.
– O nie, nie. Niechby w międzyczasie wpadła kontrola, to jak się wytłumaczymy? Że pan wraz z kolegami właśnie opróżnia je w krzakach? – I roześmiała się perliście na samą myśl.
Wypadłem ze sklepu jak niepyszny, myśląc, że przy okazji wyjaśniła się tajemnica braku kolejki po cenne dobro. Nikt wszak nie gania po mieście z torbą butelek w nadziei, że gdzieś napatoczy się piwo. Choć akurat w komunizmie byłoby to najbardziej racjonalne postępowanie.
Stałem przed sklepem główkując gorączkowo. Przy tej samej ulicy Foksal mieściła się restauracja Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Skłamałbym mówiąc, że bywałem tam codziennie, ale owszem – zaglądnęło się kilka razy.
Poszedłem tam i z radością usłyszałem, że piwo właśnie się skończyło. Był to chytry wybieg braci kelnerskiej w PRL-u: gdy stopień upojenia gości oceniano jako ponadnormatywny, zakręcano kranik, a bywalcy gremialnie opuszczali niegościnny lokal.
– Czy mógłbym wypożyczyć 20 butelek? – zagadnąłem.
– Panie, tu nie biblioteka – rzekł szorstko kelner, ale błysk w oku świadczył, że zdołałem go zainteresować. – Na co panu puste butelki?
– Jestem kolekcjonerem – zapewniłem skromnie.
Widać było, że mi nie wierzy.
– E tam – machnął ręką. – Co mnie to w końcu obchodzi. Wypożyczyć panu nie mogę, ale sprzedać – owszem. – Po czym wymienił jakąś niewygórowaną sumę. – Rozumie pan, ja te butelki mam na stanie i odpowiadam za nie. Muszę mieć gwarancję, że pan mi je odniesie.
Z dwiema reklamówkami butelek czym prędzej udałem się do sklepu, gdzie bez dalszych ceregieli wymieniłem pustaki na pełne. Ileż było śmiechu, gdy opowiedziałem ten zabawny incydent towarzystwu w PIW-ie.
Tak oto wyglądało nasze piwo w PIW-ie w samym środku stanu wojennego. Absurd, powiecie państwo. Głupota chorych czasów. Cóż, zapewne. Podobnie jak obecna likwidacja jednego z najlepszych polskich wydawnictw, kamienia milowego na kulturalnej mapie Warszawy.