Namnożyło się ostatnio tzw. prozy podróżnej, pisanej przez autorów z nazwiskiem i dorobkiem, ale chwilowo ciągnących na jałowym biegu. Podróż wydaje im się lekarstwem na brak konceptu: ot, wsiądzie się do pociągu byle jakiego, który nawinie odpowiednią liczbę kilometrów i przerzuci nas w egzotykę. My ze swej strony nie musimy robić nic, kolejne dni bez naszego starania przyniosą warte opisania sytuacje, tak że książka zrobi się nam sama. My tylko damy wykładnię owej egzotyki, po czym puścimy to na rynek jako samograj – wbrew pozorom w dzisiejszych czasach mało komu chce się jechać gdzieś dalej, w niewygody, my to załatwimy za niego.
Takie książki powstają dziś prawie codziennie; nie korzystam z ich towarzystwa. Zamiast tego wolę książkę klasyka i noblisty o podróży odbytej po Ameryce dobre pół wieku temu, bo w roku 1960. Steinbeck miał naonczas 58 lat, przed sobą ledwie osiem lat życia, ale wciąż był pełen wigoru i w dobrej kondycji. Zażywał zasłużonej sławy, Nobla co prawda miał dostać dopiero za dwa lata, ale na poczytność ani braki finansowe się nie uskarżał. (W czasie podróży nikt go nie rozpoznał.) Co ciągnie takiego człowieka w interior? On sam utrzymuje, że „uporczywe pragnienie znalezienia się gdzie indziej”, z którego wiek go nie wyleczył. Potem wyjawia, że chciał sobie odświeżyć Amerykę, z którą miał podróżny kontakt za młodu, a w końcu osiadł w jednym miejscu i Amerykę znał jeno z gazet i z telewizji. „In Search of America”, brzmi podtytuł tej książki, który w polskim wydaniu został opuszczony.
Steinbeck startuje z Nowego Jorku i jedzie na Zachód drogą północną, wzdłuż granicy Kanady. W podróż wyposaża się w Rosynanta, półciężarówkę specjalnie dostosowaną do jego wymogów, wiezie w niej dobra nie dla jednego, ale dla czterech podróżnych. Towarzyszy mu pies Charley, zabawny niezguła, którego ratowanie zajmuje poczesną część relacji. Podróż nie jest niebezpieczna, nikt na naszego pisarza nie dybie, nikt mu nie zagraża, Ameryka to przyjazny kraj, a jak się umie zagadać do ludzi, otrzyma się ich pomoc i serdeczność, o którą trudno by ich posądzać na pierwszy rzut oka. Steinbeck traktuje swą wyprawę jakby z przymrużeniem oka, nie ma tu sierioznego nadęcia, tak dokuczliwego u rodzimych autorów. Język tej prozy jest prosty, z lekka ironiczny, niektóre scenki komiczne, inne dające do myślenia – krótko mówiąc autor nie zaparł się na wstępie, że wyszykuje dzieło monumentalne, tylko zbiera co mu dni przynoszą. I z tych zapisków, opracowanych zapewne po powrocie, wyłania się stopniowo obraz Ameryki u progu lat 60.
„Nazbyt długo zaniedbywałem mój kraj. Cywilizacja uczyniła wielkie skoki podczas mojej nieobecności”. Przede wszystkim automatyzacja: wszystko za naciśnięciem guzika. „Stwierdziłem, że zachwycają mnie te urządzenia.” Ale czy to za ich sprawą, czy z powodu masówki gastronomicznej jedzenie stało się jałowe, nie pobudzające kubków smakowych, plastikowe. Zmienił się krajobraz: gdzie dawniej można było swobodnie biwakować, pojawiły się wielkie fabryki, a przynajmniej ogrodzenia. Mimo to Steinbeck stawia Rosynanta w dziczy, o ile może. Biwakuje jedną noc, wcześnie się budzi i rusza w trasę. Lubi zagadać do człowieka i niekiedy wychodzi z tego zdumiewająco dobra rozmowa, a innym razem nie wychodzi nic. Najkrócej mówiąc Ameryka deprymuje Steinbecka; w Kalifornii, gdzie spędził młode lata, nie znajduje znajomych miejsc, obce wydają mu się miasta, które znał. No i chyba przeliczył się z siłami, od nawrotki nad Pacyfikiem relacja jest coraz bardziej pobieżna, wyrywkowa, aż w pewnym momencie jest to już tylko gnanie na złamanie karku do domu.
Nie żałuje się lektury tej książki, w końcu wyszła spod ręki wielkiego pisarza. To widać w zdaniach i obserwacjach. „Udowodniwszy, że my wszyscy, czy może tylko ja, jesteśmy nic a nic niewarci, odmalował z chłodną pewnością to, co nas czeka, jeśli nie dokonamy jakiejś podstawowej reorganizacji, na którą żywił niewielką nadzieję. Mówił o piekle jak znawca, nie o tym ckliwym piekle z dawnych, miękkich czasów, ale o dobrze opalonym, rozgrzanym do białości piekle, obsługiwanym przez techników pierwszej klasy.” Pastor w kazaniu podał też dokładniejsze szczegóły: „porządny ogień antracytowy, dobry ciąg oraz ekipa diabłów od pieców martenowskich, którzy wkładają serce w swoją robotę”. Kościoły, jak widać, też mogą stanowić atrakcję, ale zachodzenie do kolejnych nie zaowocowało już wzruszeniami podobnego kalibru.
Nie bardzo zgadzam się ze Steinbeckiem, że wyruszył szukać Ameryki czy sobie ją przypomnieć. Ameryki, którą pamiętał, najczęściej już nie było. Wyruszył zatem, sam może o tym nie wiedząc, aby się z nią pożegnać, z tym jej obrazem, który nosił w sobie; także pożegnać w sensie fizycznym, w związku z ewakuacją z tego padołu. W tamtych czasach ludzie nie żyli tak długo.