– Jak to się stało, że zostałeś ekonomistą? Kiedyś pisywałeś niezłe opowiadania fantastyczno-naukowe.
– Wiosną 1973 r. opuściłem Uniwersytet Gdański jako dyplomowany ekonomista. Studiowałem tam handel zagraniczny, bo jako obywatel kraju, w którym otrzymanie paszportu było trudne, a niekiedy zupełnie niemożliwe, miałem nadzieję, że będąc absolwentem takiej specjalności uzyskam łatwiejszy dostęp do szerokiego świata. To się zresztą w dużej mierze sprawdziło – jeszcze w latach siedemdziesiątych nieźle poznałem Europę, USA i skrawek Ameryki Łacińskiej. Przez całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte rzeczywiście więcej czasu poświęcałem fantastyce niż tekstom ekonomicznym. Ale nadszedł 1989 rok i nagle przed polską gospodarką otworzyły się zupełnie nowe, fascynujące perspektywy. Dałem się temu porwać. W dodatku od 1992 r. Amerykanie (University of Michigan) zaproponowali mi, żebym tłumaczył przemiany gospodarcze w naszej części świata ich studentom. Siłą rzeczy musiałem głębiej wkroczyć na obszar zawodu wyuczonego.
– W książce „Między zieloną wyspą a dryfującą krą” tłumaczysz zachodzące w Polsce zjawiska i demaskujesz rozpowszechnione mity ekonomiczne. Czy poziom wiedzy ekonomicznej w społeczeństwie jest za niski, żeby ludzie mogli sami się w tym rozeznać?
– Zważywszy, że przez pół wieku (1939-1989) byliśmy odizolowani od normalnie funkcjonującej gospodarki rynkowej, wypada przyznać, że Polacy radzą sobie w niej zupełnie nieźle. Ale to się udaje na poziomie gospodarstwa domowego czy małego biznesiku. Natomiast w skali makroekonomicznej – a więc w odniesieniu do gospodarki jako całości – panuje u nas gigantyczne pomieszanie pojęć. Zdecydowana większość społeczeństwa nie wie, od czego zależy wartość pieniądza, skąd biorą się środki, jakie wydatkuje państwo, kto i w jaki sposób jest dysponentem rezerw walutowych, dlaczego tempo wzrostu gospodarczego podlega wahaniom etc. Czasami, gdy czytam komentarze internautów do publikowanych wiadomości ekonomicznych, ogarnia mnie histeryczny śmiech podszyty przerażeniem. Niestety, w ten ekonomiczny bełkot ochoczo włącza się część polityków.
– W sprawach ekonomicznych doradzałeś wielu instytucjom i bankom. Czy chętnie słuchano Twych rad, czy raczej miałeś wrażenie bicia grochem o ścianę?
– Może miałem szczęście, ale moje doświadczenia w tej mierze są bardzo dobre. Tak w prywatnych bankach, dla których pracowałem, jak i w Radzie Polityki Pieniężnej NBP spotkałem ludzi bardzo kompetentnych, znakomicie rozumiejących złożoność współczesnej gospodarki. Dyskusje często były długie i twarde, ale ich cel zawsze stanowiło dążenie do znalezienia właściwych odpowiedzi i wypracowania trafnych reakcji. Sam przez te lata bardzo dużo się nauczyłem, bo w kwestiach gospodarczych nikt nie dysponuje wiedzą kompletną i nikt nie posiada monopolu na prawdę.
– Jak bardzo trzeba uważać, żeby analizując trendy gospodarcze nie dać się użyć w rozgrywkach politycznych?
– Nie chciałbym wyjść na napuszonego moralistę, ale uważam, że występując publicznie po prostu trzeba się twardo trzymać tego, co stanowi wynik własnych przemyśleń. Nawet jeśli komuś bardzo się to nie podoba, a ktoś inny gotów nadużyć tego dla własnych celów. Jeśli napływające informacje i dane statystyczne analizowało się rzetelnie i zgodnie z własną najlepszą wiedzą, to uzyskuje się pewien rodzaj odporności na naciski o charakterze politycznym.
– Czy przewidujesz powrót do pisania literatury? Jaka to byłaby literatura?
– Już powróciłem – wkrótce w gdyńskim wydawnictwie Novae Res ukaże się moja powieść „Drugie wejrzenie”. Akcja toczy się w 2008 roku, a dotyczy – zgodnie z opisem na odwrotnej stronie okładki – „spotkania młodej, nowoczesnej kobiety sukcesu ze starzejącym się męskim szowinistą”. Więc to po prostu współczesny romans. Zacząłem też pisać powieść, która obejmie losy pewnej grupy ludzi na przestrzeni stulecia 1914-2014. Zatem to też nie będzie fantastyka – z wiekiem stałem się bardziej skłonny do obserwowania rzeczywistości niż wyobrażania sobie jej alternatywnych kształtów.