Z opóźnieniem dotarła do mnie ta książka, ale wydaje mi się na tyle istotna, że warto ją przedstawić. Niewątpliwie powstała z inspiracji wydaną sześć lat wcześniej „Drogą” Cormaca McCarthy’ego i jego postapokaliptyczną wizją ludzkości przerzedzonej liczebnie i cofniętej w rozwoju. Wersja Hellera wydaje mi się znacznie złagodzona, a to z powodu mniej skrajnych warunków brzegowych: tu ludzkość wybił zabójczy szczep grypy, być może wyhodowany w wojskowym instytucie. W „Drodze” jest to świat całkowicie zdewastowany i chylący się ku zagładzie – tu jednakże przyroda odradza się mało zważając, czy człowiek ostanie się, czy nie. Podobnie jak u McCarthy’ego działają tu resztki techniki, można znaleźć broń, naboje, a nawet zdolne do lotu samoloty i paliwo do nich. Jest na co zapolować, co u McCarthy’ego było wykluczone, jako że dwunogi były tam jedynym dostępnym mięsem na planecie. Można nawet popić coca coli z zabunkrowanej ciężarówki, a benzyny wystarczy jeszcze na dobrych kilkanaście lotów.
Tak się przedstawia sceneria; równie ponuro wyglądają spotkania dawnych władców planety. Oznaczają one za każdym razem krańcowe zagrożenie. Lepiej od razu intruzów zabić niż „negocjować z nimi własne życie”, jak powiada wyspecjalizowany w sztuce przetrwania Bangley. Powieść pokazuje, jak realizacja tego hasła przebiega w praktyce. Pierwszoplanowy bohater o nazwisku Hig to wprawdzie człowiek miękki, nie lubiący zabijania, wrażliwy na piękno i poezję lekkoduch, jakbyśmy powiedzieli dziś. Ale sytuacja i przeszkolenie przez obeznanego z bronią i walką wspólnika czynią go żołnierzem, komandosem bez mała. Drugi komandos to Bangley, a trzeci, nazwany Tatkiem, służył nawet kiedyś w Navy SEALs. Taki zespół ma szansę ostać się przeciw przypadkowym hordom złożonym z kilkunastu zdziczałych osiłków, z których kilku włada bronią palną.
Powieść pokazuje owo życie w spustoszonej Ameryce, w okolicach Denver, gdzie mieszka także sam autor. Pokazuje zwalczanie nieufności między ludźmi, ale zawiera także obszerne fragmenty, które mogłyby się rozegrać w zwykłym świecie, gdzie nic szczególnego nie zaszło. Hig upaja się lataniem; gdyby nie spustoszone połacie na dole, niczym by się te loty nie różniły od dzisiejszych wycieczek. Sceny polowań, obcowania sam na sam z leśną głuszą przywodzą na myśl stare powieści o traperach odciętych od osad ludzkich milami lasu i śniegu. Od czasu do czasu otrzymujemy pokaz straszliwej sprawności zabijania przez ludzi, którzy znają się na broni i na walce.
Tak to jakoś będzie wyglądać. McCarthy w „Drodze” pokazał wersję skrajną, gdzie ludzie mordują się w ciemnościach albo w najlepszym razie w półmroku; to kometa czy inna asteroida załatwiła świat. Heller opowiada wersję złagodzoną, ale i bardziej prawdopodobną: załatwimy się sami albo załatwią nas uboczne skutki naszej gospodarki na planecie. W jednym i drugim przypadku podniesie się post factum fala bratobójczego mordu i okrucieństwa, które nie miało równych. Dopiero po niej będzie można wjeżdżać na tak oczyszczony teren z instalowaniem światłych ideałów humanistycznych. Jeśli jeszcze ktoś będzie o nich pamiętał.