Dzienniki Jana Józefa Szczepańskiego to chyba najważniejsza i najcenniejsza część jego twórczości. Pokazują nie tylko nędzę bytowania pod gomułkowskim komunizmem, ale przede wszystkim uwikłanie w pełną kłamstwa rzeczywistość, w której artysta próbuje ocalić sumienie i zachować szacunek do siebie. Trzeci tom – 800 stron druku – obejmuje lata od 1964 do 1972, czas ważnych wydarzeń w Polsce i na świecie. Obchody tysiąclecia chrztu Polski i konfrontacja między władzą komunistyczną a Episkopatem, kampania antyinteligencka i antysemicka roku 1968, strzelanie do robotników na Wybrzeżu w roku 1970 i zamiana Gomułki na Gierka. Szczepański jako człowiek poruszający się po całym kraju widzi więcej, nie kryje dezaprobaty dla „linii partii”, która próbuje zdominować rocznicę tysiąclecia, ale nie podoba mu się też model katolicyzmu ludowego, forsowany przez prymasa Wyszyńskiego. Jako zdecydowany antykomunista nie ma wątpliwości, że gra władzy kompletnie lekceważącej aspiracje narodu służy podtrzymywaniu opartego na kłamstwie status quo. Warte lektury są obserwacje z PRL-u, ilustrujące codzienność kraju pozbawionego suwerenności i zmuszonego żyć według narzuconych irracjonalnych reguł. „Najprostsza rzecz jest problemem nie do przezwyciężenia, a podstawowe przywileje człowieka sprzed wieku odkrywa się jako objawienia dalekiej przyszłości” – oto lapidarne podsumowanie komunizmu w ówczesnym wydaniu.
Jako obywatel świata Szczepański interesuje się postępami techniki. W wyścigu USA i ZSRR do Księżyca śledzi poszczególne loty sowieckie i amerykańskie, z lubością zestawia je z otaczającą go siermiężnością. O lądowaniu na Księżycu powiada: „Przeżyliśmy więc jeden z tych momentów, które otwierają epoki w dziejach ludzkości. Prawdopodobnie najważniejszy w tych dziejach. (…) Kiedy to piszę, wysiadło światło i radio. Zorganizowanie przyzwoitej dostawy prądu jest jeszcze problemem ponad nasze możliwości. Piszę przy świeczce.” Kilka lat później odnotowuje, że samochód przewożący sowiecki kamień księżycowy nie dotarł na miejsce, bo zderzył się z nieoświetloną furmanką. W zapisie z marca 1964 komentuje wykład fizyka jądrowego pracującego w Stanach, który tłumaczył zasady działania komputerów: „Otwiera się jakaś otchłań możliwości ludzkiego rozumu, wobec której wszelkie filozofowanie brzmi jak gaworzenie niemowlęcia.” Czy to pod wpływem Stanisława Lema, czy jakichś osobistych przeczuć Szczepański wyjątkowo trafnie ocenił nadchodzącą rewolucję komputerową, jakiej ćwierć wieku później doświadczyliśmy na własnej skórze.
W samym środku epoki zaczadzenia i serwilizmu ideologicznego wobec ZSRR zdarzają się momenty groteskowe: „jacyś wazeliniarze z Komitetu Wojewódzkiego [PZPR] w przewidywaniu radzieckiego lądowania na Księżycu przeprowadzili w zeszłym roku cichy konkurs na obelisk mający uczcić ten fakt. Pomniczek był gotów i kiedy wylądowali Amerykanie, nie było rady, trzeba było go postawić. (…) Natychmiast zjawił się fotograf z ambasady amerykańskiej, wiadomość poszła iskrówką do Stanów i Nixon wspomniał w przemówieniu, że Kraków pierwszy uczcił pomnikiem sukces Apolla. W partii konsternacja. Już ktoś za to beknął.”
W osobie Szczepańskiego obserwujemy jednego z ważniejszych literatów doby PRL-u, człowieka uczciwego i obowiązkowego, utrzymującego z pisania dom w Krakowie, żonę i troje dzieci oraz dom na Lubogoszczy z przepięknym widokiem na Szczebel w Kasince. Obydwa domy są pełne gości, często z zagranicy (Szczepański znał angielski, więc do niego kierowano różnych Europejczyków i Amerykanów). Trzeba ich rozwozić po Polsce, pokazywać jej piękniejsze strony skutecznie zdewastowane przez komunizm. Te kontakty – oraz rejsy po dalekich morzach – czynią go obywatelem świata, a zagranicznikom gwarantują rozumienie polskich spraw i prawdę na temat tego, co się w Polsce dzieje. Przy okazji niejako świadkujemy prawdziwej gehennie motoryzacyjnej: syrenka psuje się dosłownie kilka razy na dzień, awarie te autor usuwa przy pomocy przygodnych mechaników, subiektów i ślusarzy – trzeba cudu, żeby gdzieś dojechać. To samo dotyczy kwestii budownictwa: w wolnym handlu nie ma dosłownie niczego, wszystko jest reglamentowane, najprostszy remont wymaga syzyfowych zabiegów. Pod tym względem relacja Szczepańskiego jest ciężkim oskarżeniem niewydolnego systemu, o którego dolegliwościach jakbyśmy już zapomnieli.
Wszystkie te powinności sprawiają, że autor „Polskiej jesieni” jest człowiekiem bardzo zajętym, nieustannie coś robi, jak nie pisze, to naprawia, remontuje, przycina, okopuje i sadzi. Sąsiadom z Lubogoszczy pomaga przy kopaniu ziemniaków. Oprócz beletrystyki produkuje scenariusze, artykuły, recenzje, reportaże z podróży zagranicznych (regularnie wyprawia się w świat statkami polskich armatorów). Bywa, że brakuje mu na spłacenie długów – wtedy pożycza od Lema, który ma świetny okres i dobrze zarabia na książkach. Ponadto Szczepański regularnie uczęszcza na spotkania autorskie, na których czeka go czasem przypadkowa publiczność, a niekiedy nikt zgoła – zwiedza wtedy powiatową Polskę, pijaną i złachmanioną, której opisy dziś wydają się wstrząsające. Otaczają go troglodyci – od demonicznych Sankunasów, dokwaterowanych przez urząd, przez indywidua zaludniające przeróżne instytucje, po charakterystyczny typ osobników na najwyższych szczeblach: „cała oficjalna praworządność sprowadza się w tej chwili do politycznego interesu garstki jaskiniowców broniących swej władzy”. Ucieczki do domu na Lubogoszcz, między drzewa, zwierzęta i prostych ludzi, do rzeczywistości surowej, ale uczciwej, pozwalają Szczepańskiemu na wytchnienie, złapanie oddechu przed kolejnym zanurkowaniem w socjalistyczne bajoro nonsensu.
Nieustannie nękają go wątpliwości, czy to co wypuszcza spod ręki jest wystarczająco dobre. „Straciłem perspektywę oczekiwania na coś, czego powinienem w literaturze dokonać. Jakbym już wydał mój kapitał i musiał się pogodzić z osiągniętym statusem średniej miary pisarza.” „Gnębi mnie poczucie przeciętności wszystkiego, czego dokonałem (przeciętności, której może nie widać na pierwszy rzut oka, ale o której wiem).” „Myślę o sobie jak o byłym pisarzu – i to dosyć przeciętnym. Wydaje mi się, że dawniej zawsze miałem jakąś rezerwę nadziei. Teraz czuję się, jakbym nie miał nic do powiedzenia”. Pisze to, zauważmy, człowiek, który najlepsze dzieła może i ma za sobą, ale najważniejszą rolę w środowisku literackim dopiero odegra – zostanie wybrany na prezesa ZLP tuż przed przełomem Solidarności i katastrofą stanu wojennego, co zostanie opisane w książce „Kadencja”. W jakiejś rozmowie z Lemem dochodzą do tezy o zbędności literatury, a sam Szczepański, dla którego twórczość Conrada jest jak gwiazda przewodnia, zaczyna wątpić w jego maksymę o wymierzaniu sprawiedliwości widzialnemu światu. Lecz czymże jest kolejny tom Dziennika, jak nie właśnie owym wymierzaniem, uskutecznionym po latach, kiedy te wyznania ujrzały światło dzienne? Młyny literatury mielą powoli – ale wciąż mielą; spisane zostały czyny i rozmowy. A przecież nie są to uwagi trzymające się kurczowo własnej epoki, skoro znalazło się wśród nich zdanie: „Właściwie cenzura jest wymówką intelektualistów, bo gdyby ją uchylić, nikt nie miałby i tak nic ważnego do powiedzenia.” Prorok jaki czy co?