Nie był dla mnie kimś ważnym. Zawsze uważałem, że o wielkości artysty świadczy nie tylko jego dzieło, ale i postawa życiowa. Mrożek na początku lat 50. działał jako partyjny propagandzista, siepacz szpaltowy szczujący gawiedź na fałszywie oskarżonych księży i ogólnie wrogów klasowych. Domagał się dla nich ni mniej ni więcej tylko kary śmierci (ogólnie: fizycznego unicestwienia) i nie było w tym krzty dowcipu. Brzydkie rzeczy czyta się teraz po gazetach o Mrożkowej przeszłości.
Ale może właśnie to doświadczenie, analiza własnego upadku, jakiś rachunek sumienia spowodowały, że narodził się Mrożek od dramatów opiewających tragikomedie i absurdy egzystencji ludzkiej? Taka tematyka i jej ujęcie spodobały się na świecie. Mimo to jego twórczość wydawała mi się zanadto wykoncypowana, obliczona na poklask, mało empatyczna – jakby pisał to android albo cyborg. Jego dramaty zaludniały figurki, nie ludzie. Nawet najwybitniejsze pono „Tango”, które obejrzałem w TV, sprawiało wrażenie zlepka różnych fragmentów, które z trudem razem do czegoś zmierzają. Wydało mi się mocno podszyte Gombrowiczem, niejednorodne i niesamodzielne, bo utkane z zapożyczeń.
Natomiast ceniłem i cenię wcześniejszą fazę twórczości Mrożka, jego opowiadania, te wszystkie „Słonie”, „Półpancerze praktyczne” i „Wesela w Atomicach”. Ogromnie podobały mi się Mrożkowe rysunki, szczególnie ten z rybą. Ludzik Mrożka stoi po pas w wodzie i mówi: – Ty, ryba! Na drugim rysunku ta sama sytuacja i tylko spod wody dobywa się głos: – Co? Na trzecim to samo co na dwóch poprzednich, tylko ludzik, nie zmieniając pozycji ani wyrazu twarzy, żąda: – Posuń się!
Był na pewno artystą wielkiego formatu, a przy tym wszechstronnym. Stale troszczył się o własną wielkość i znaczenie, co widać w dziennikach, a zwłaszcza w korespondencji z drugim podobnie nastrojonym twórcą, Stanisławem Lemem. W tomie listów obydwu nieznośne wydało mi się ciągle popisywanie się przed partnerem: ot, para orangutanów wymachujących gałęziami w pokazie imponowania. Wcześniej zapobiegliwość, jak mnie widzą za granicą (bo kraj to barachło), czy już szykują dla mnie Nobla, była poniekąd niestosowna, pisarze się z tym kryli – w listach Lema i Mrożka żądze te bezwstydnie wypływały na sam wierzch.
Nota bene był chyba Mrożek ostatnim polskim pisarzem, który mógł tego Nobla dostać. Teraz w naszym kraju radosnego analfabetyzmu pozostaną jakieś Zagajewskie, Tokarczuki i Pilchy, czyli długo, długo nic.
Słynna milkliwość Mrożka. Byłem kiedyś na spotkaniu poświęconym literaturze nowego tysiąclecia – siedzieli Chwin, Miłosz, Lipska i właśnie Mrożek. Podczas całego spotkania wezwany do głosu wypowiedział tylko jedno zdanie: że on się przysłuchuje (czemu zatem nie zasiadł na widowni?), a w pewnym momencie zawył: – Jezu! To był cały wkład Mrożka do dyskusji, która nota bene niewiele przyniosła. Podejrzewam, że nie natłok myśli był przyczyną tego milczenia, tylko przeświadczenie, że ludzie nie zasługują, żeby się dla nich starać. Miał moim zdaniem pogardliwy stosunek do ludzi. Był egoistą. We wspomnieniach emigrantów z lat 60. występują dość przykre epizody z udziałem Mrożka albo sądy o Mrożku podszyte niechęcią.
Jeśli dobrze go sobie rekonstruuję, jego praca nad kolejnymi dramatami musiała być katorgą. Teraz został od niej uwolniony.