W dwóch ostatnich tomach „Dziennika” Jana Józefa Szczepańskiego jego notatki, czynione przeważnie po skończeniu dnia, przed północą, nabierają odmiennej wymowy. Wcześniej były to zapiski prowincjusza, literata schowanego w cieniu, krążącego między Krakowem a domem na stoku Lubogoszczy obok Kasinki. Rzadkie wypady do Warszawy i wyjazdy na spotkania autorskie w Polsce tylko to wrażenie wzmacniały. Pewnym dysonansem w tym obrazie były podróże po szerokim świecie, to one na moment czyniły ze Szczepańskiego człowieka światowego. Potem wracał do poprzedniej roli: ogrodnika i rzemieślnika wiecznie coś remontującego, wiecznie kogoś odwożącego i przywożącego. Dom na Lubogoszczy raz huczał od gości, a raz (rzadko) świecił pustkami, pozwalając pomyśleć w oderwaniu od zgiełku świata, a nawet coś napisać.
W tomie czwartym ten schemat uległ modyfikacji: Szczepański stał się przewodniczącym Związku Literatów Polskich. Nie był to przewodniczący malowany. Kierowanie ZLP przypadło na „karnawał Solidarności”. Zgiełk wydarzeń, konieczność reagowania prawie codziennie na nowe fakty oderwały Szczepańskiego od sielskiego ładu. Podobnie w tomie piątym: „Dni napchane do ostatniej minuty”, odnotowuje 4 listopada 1981 roku, na mgnienie przed stanem wojennym. Wywiady, wyjazdy, rozmowy, konferencje, narady, a pomiędzy tym wszystkim Kasinka i rzadkie okazje, by napisać opowiadanie czy artykuł. Pisarz zdaniem Szczepańskiego to człowiek piszący; kto nie pisze, błyskawicznie traci ten status.
Tom piąty „Dziennika” zaczyna się zatem ferworem wokół nagle odzyskanej przez społeczeństwo podmiotowości i opisami zabiegów władzy komunistycznej, aby niekorzystny dla siebie stan rzeczy odwrócić. Handryczenie się z tą władzą o każdy szczegół, odplątywanie kłamstw tej władzy, nieustanne starania, by pozycję, którą się zajmuje, wykorzystać do zrobienia jak najwięcej. Jest w tym chłód i trzeźwość, jakby Szczepański nie miał złudzeń, jaki będzie finał.
Z wprowadzeniem stanu wojennego tonacja „Dziennika” się nie zmienia. Szczepański nie musi się „przesterowywać”, robi dalej swoje z poprzednią konsekwencją. Prowadzi półoficjalną działalność ZLP, a gdy ten zostanie powierzony partyjnym politrukom udającym jeno pisarzy, trwa jak symbol niezgody na to co się dzieje. Nie idzie na żadne koncesje. Władza ma jednak Szczepańskiego za autorytet, z którego głosem się liczy: jego interwencje w sprawie internowanych i aresztowanych odnoszą skutek, przyjmują go na posłuchanie najważniejsi dygnitarze partyjni (ale nie Jaruzelski). Po dawnemu autor „Polskiej jesieni” uczestniczy w spotkaniach i panelach, ale już nie w świetle kamer, tylko po kościołach i salkach katechetycznych.
Z notatek tych widać wyraźnie, że system komunistyczny w Polsce posypał się w 1988 roku – jeszcze biją, zabijają, ale już jakby bez przekonania. Wystarczyło, że osłabła sowiecka egida, a żelbeton partyjny stał się miękki jak glina. Zabawne są momenty, kiedy sam Kiszczak zwierza się Szczepańskiemu, że nie kontroluje tego, co się w Polsce dzieje: ani obywateli, ani podległych sobie służb. Na każdym kroku widać erozję systemu: od stanu dróg w państwie po stan świadomości dygnitarzy partyjnych. Piąty tom „Dziennika” kończy się happy endem: kraj odzyskuje wolność, runął mur berliński, „stało się wszystko co wydawało się niemożliwe”.
Jest też w „Dzienniku” silnie wyeksponowany wątek osobisty. Pisarz czuje brzemię lat, regularnie rozmyśla o śmierci, o tym, jak niewiele zrobił i jak mało zostało mu czasu. Okazją do tego są liczne pogrzeby, ludzie wokół nagminnie umierają – z przygnębienia? Zmienia się zainteresowanie autora tymi, co pozostali. Stanisław Lem, którego pełno było w poprzednich tomach, teraz jest ledwo wzmiankowany: napisał, powiedział, przyjechał z Wiednia, wrócił na stałe. Uniki i brak zaangażowania w sprawy kraju nie pasują Szczepańskiemu, który wykazuje conradowskie poczucie obowiązku i z tomu widać, jak je rozumie. Na ZLP, przechrzczony wkrótce na Zlep, macha ręką i powołuje Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, wolne od popierających ustrój miernot artystycznych. Zresztą ludzie ci, ledwo wiatr się odwróci, zaraz zaczynają lgnąć do naszego bohatera.
Przed lekturą „Dzienników” skłonny byłem uznawać Szczepańskiego za literackiego średniaka; teraz wiem, że bez dwóch zdań to pisarz wybitny. Dane mi było znaleźć się w domu na Lubogoszczy, widzieć z werandy masyw Szczebla naprzeciwko, podchodzić pod górę, na którą gospodarz taszczył ciężkie plecaki. Był kimś w rodzaju rzymskiego senatora, na co dzień dłubiącego w ogródku i naprawiającego rynnę, ale gdy wezwie historia, porzucającego domowe pielesze i stawiającego się na wezwanie. Szczęście, że mieliśmy kilka, może kilkanaście takich postaci-symboli, bo to dzięki nim zachowaliśmy dziś lepsze samopoczucie.