W latach 70. ubiegłego wieku, kiedy jeszcze nie było wiadomo, gdzie leżą pomordowani z Katynia, partyjny naukowiec ujawnił mi w tajemnicy, że miejscem ich wiecznego spoczynku jest dno morza. Sowieci mieli ładować ich na barki, które zatapiali detonacjami, a niedobitków siekli z broni maszynowej. Według książki Martina Bollingera „Flota Gułagu” sceny takie istotnie miały miejsce, ale na Dalekim Wschodzie. Tam właśnie pozbywano się w ten sposób tysięcy łagierników bez odmrożonych rąk, nosów i uszu.
„Flota Gułagu” podejmuje dziewiczy dla łagrowej literatury temat okrętów transportujących więźniów z Władywostoku i dwóch innych portów, dokąd dostarczała ich kolej transsyberyjska, do Magadanu nad Morzem Ochockim. Stamtąd szli dalej nad Kołymę, wydobywać złoto i inne kopaliny w urągających ludzkiemu bytowaniu okolicznościach. Jak oblicza Bollinger, w ten sposób przerzucono około miliona więźniów. Jakich statków do tego użyto, skąd się wzięły w posiadaniu Sowietów, jakie na nich panowały warunki – stanowi przedmiot zainteresowania tej równie fascynującej, co przerażającej książki.
Na przeładowanych do granic możliwości statkach więźniów traktowano gorzej niż niewolników. Na czas rejsu wydzielano im głodowe racje i przestrzeń wielkości budki telefonicznej na każdego, a warunki higieniczne budziły grozę. Była to podróż do piekła w iście piekielnych mękach: w mroku, smrodzie, zaduchu, w gnoju, wśród jęków konających i chorych, a bywało nierzadko, że rabowanych, mordowanych, gwałconych. Bollinger przywołuje świadectwa z literatury łagrowej m.in. naszego Juliusza Bardacha, który miał okazję korzystać z owej linii pasażerskiej NKWD. Sztormy, eksplozje (wiele z tych statków przewoziło materiały wybuchowe), pożary, bunty – wszystko to dopełnia tragicznego obrazu. Gdy zaś dochodziło do katastrofy i więźniowie próbowali się ratować, konwojenci NKWD strzelali do nich jak do kaczek.
Najbardziej bulwersuje w tej książce fakt, że w zbrodniach Sowietów udział mają alianci – Amerykanie, Brytyjczycy, Kanadyjczycy. Większość floty Gułagu pochodziła z amerykańskich stoczni, odkupiona po obniżonych cenach w latach kryzysu, a częściowo oddana za darmo. Po ataku na Pearl Harbour wysyłanie statków z pomocą wojskową trasą obok Japonii byłoby samobójstwem, Amerykanie oddali więc Sowietom około stu starych jednostek, a potem jeszcze 43 nowe, które miały być zwrócone po wojnie. Prawie natychmiast statki te zaangażowano do transportu łagierników. Sowieci oddali część starszych statków (około 30), ale ani jednego nowego. Jeszcze w 1954 roku okręty amerykańskie stanowiły czwartą część tonażu sowieckiej floty.
Amerykańskie i kanadyjskie stocznie za pieniądze tamtejszych podatników remontowały te jednostki – w sumie 24 statki za sumę 8 – 9 milionów ówczesnych dolarów. Ekipy remontowe narzekały na straszliwy odór w ładowniach, co nie może dziwić, skoro kursowały do Magadanu z więźniami na pokładzie. Statkami tymi przewożono także więzionych przez Sowietów lotników amerykańskich, po których w łagrach Kołymy zaginął wszelki ślad. Sowieci początkowo kupowali statki przez podstawionych agentów, ale trzy jednostki ze stoczni holenderskich zakupił bez żadnej przykrywki szef Dalstroju Bierzin, podobnie jak flagowego „Feliksa Dzierżyńskiego” od armatora brytyjskiego.
Czy władze amerykańskie, brytyjskie i alianckie zdawały sobie z tego sprawę? Wywiad znał prawdę – ale generalnie wysocy urzędnicy raczej nie chcieli wiedzieć. Po inspekcjach pisano optymistyczne wnioski, jak to w portach dalekowschodnich przestrzega się praw człowieka, a ludzie mają zapewnione godziwe warunki pracy. Oczywiście Sowieci przed tymi wizytami usuwali z widoku wszystko, co mogłoby wzbudzić zastrzeżenia i maksymalnie izolowali gości od rzeczywistości. Z „Floty Gułagu” wynika nieprawdopodobna szczodrość aliantów – darowali Stalinowi nie tylko całe kraje, nie tylko uwolnionych z rąk Niemców jeńców sowieckich, ale i współpracowali w represjonowaniu i mordowaniu więźniów przez NKWD. Czy ktoś za to odpowiedział? Odpowie? Przypuszczam, że wątpię.