Elżbieta Czyżewska nic autorce o sobie nie powiedziała. „Nie chciała rozmawiać o przeszłości: oszałamiającej karierze w latach 60., związku z Jerzym Skolimowskim, małżeństwie i rozwodzie z amerykańskim dziennikarzem Davidem Halberstamem, z którego powodu wyjechała z kraju. Dla niej był to zamknięty rozdział.” Zmarła 17 czerwca 2010 roku w Nowym Jorku, ale pogrzeb odbył się w Warszawie. Żegnała ją garstka przyjaciół i znajomych – gwiazdę ery gomółkowskiej, jedną z najwybitniejszych polskich aktorek powojennych.
Izie Komendołowicz pozostało zebrać o niej opowieści tych, którzy ją znali. Jest to metoda najprostsza i najmniej pewna: nie wiadomo, kogo uda się namówić do zwierzeń, co ci namówieni powiedzą, czy uda się z tego zrekonstruować los zmarłej sławnej artystki. W przypadku książki „Elka” zamiar ten udał się jednak znakomicie: autorce udało się trafić do najważniejszych świadków, a następnie tak ułożyć ich wypowiedzi, że odtworzyły historię życia Czyżewskiej. Od polskich epizodów sprzed wyjazdu do Ameryki przez relacje, jak się jej tam wiodło, nieustanną walkę o zaistnienie – aż po powroty do Polski, występowanie w polskich filmach, osamotnienie i rozgoryczenie w starym kraju.
Do pewnego momentu Czyżewska wydawała się pieszczoszką losu. W przaśnej i siermiężnej Polsce ery Gomółki była jedną z heroin, głośnych artystek, które były na ustach wszystkich. Wydawało się, że przeprowadzka do Ameryki uczyni z niej królową Hollywood, do czego niewątpliwie predestynowały ją talent i umiejętności. Atoli to chwycenie Pana Boga za nogi okazało się czym innym, niż na to wyglądało i niż sobie wyobrażali porzuceni rodacy. Dobry duch czuwający nad Elką gdzieś się ulotnił, ona sama dopuściła do siebie demony polskiej duszy: szemrane towarzystwo z kraju, bankietowanie, alkoholizm. Halberstam ją porzucił, co było dla Elki szokiem; rozpiła się na jakieś dwadzieścia lat. I te dwadzieścia przepitych na obczyźnie lat zaważyło na bilansie jej życia: zamiast zostać gwiazdą Ameryki, drugą Modrzejewską, rozpłynęła się w nowojorskiej szarzyźnie.
Inna sprawa, że miała mało szczęścia. Jego zapas wyczerpała chyba już w Polsce. Joanna Pacuła, której udzieliła gościny, odniosła potem międzynarodowy sukces; Czyżewska wyrzuciła jej rzeczy z okna na ulicę. Powstał na ten temat scenariusz, a na jego podstawie niezły ponoć film; Czyżewska wydawała się naturalną kandydatką do głównej roli. Niestety, rodacy, wobec których wykazała tyle kurtuazji, wykolegowali ją. W filmie zagrała z sukcesem inna aktorka. Z dramaturgiem Januszem Głowackim pracowała nad dramatem opiewającym inny epizod z jej życia – i znowu główną rolę zagrał w nim kto inny. (Pacuła i Głowacki należą do nielicznych osób, które odmówiły Komendołowicz swych wypowiedzi.) Pytano Czyżewską, czemu sama czegoś nie napisze, bo była kobietą oczytaną, inteligentną, erudytką w wielu dziedzinach. „Lichą formą się brzydzę” – tę dewizę Rachel z „Wesela” Wyspiańskiego Andrzej Wajda uważa za pasującą w sam raz do Eli Czyżewskiej.
Powstała znakomita książka o dramacie zmarnowanego ludzkiego życia. Źle rozegrała swoje atuty Czyżewska, nie umiała swego życia wziąć w karby, błędnie oceniła Amerykę, która słabo zważa na przeszłe dokonania i żąda, by pokazywać, co się umie, na jej terenie. Jednocześnie uległa wielkiej fascynacji Nowym Jorkiem, tu była u siebie. Czyta się to świadectwo wielu ludzi jako przejmujący zapis rozchwiania osobowości wielkiej aktorki, prób chwytania szansy za oceanem, a także nadziei związanych z powrotem do Polski – ale powrotu już nie było. Jej czas minął, genius loci ulotnił się, co wskazuje, jak należy go hołubić, pieścić, szanować, gdy nas zaszczyci swą łaską. „Szczęście raz się uśmiecha, raz nam daje swój dar bezcenny”, by przywołać słowa pewnej przedwojennej piosenki.