Powstanie tej książki rekonstruuję sobie tak. Oto Wrocław stał się Europejską Stolicą Kultury w roku 2016. Za taką decyzją zawsze idą jakieś odgórne pieniądze i przy okazji można za nie przeprowadzić albo zorganizować coś, co kiedy indziej byłoby niemożliwe z powodów finansowych. Toteż Polcon 2016 z premedytacją przyznano Wrocławowi, licząc na owo dofinansowanie, a konwent fantastów polskich włączono w cykl imprez towarzyszących ESK. No i nagle znalazły się pieniądze na wydanie przewodnika czy albumu o fantastyce polskiej, a roli autora podjął się Wojtek Sedeńko.
Wszystko to jednak stało się wiadome w ostatniej chwili i Wojtek na napisanie i ułożenie tej książki miał „pół wakacji”. Narzuciło to wariackie tempo: o żadnych przygotowaniach mowy być nie mogło, trzeba było od razu siadać, pisać i planować. Ktoś, kto by nie siedział w tym wszystkim w środku, nie znał autorów i dzieł, zwyczajnie by sobie z tym nie poradził. A tak powstała rzecz, którą przeglądałem z uczuciem lekkiego zaszokowania: jak to się stało, że coś takiego ukazuje się dopiero teraz, że kiedy kondycja książki i rynku była o niebo lepsza, nikt o tym nie pomyślał?
Ale wiedza o okolicznościach produkcji „Światów polskiej fantastyki” nie powoduje, że nie wolno czy też nie warto z nią dyskutować. Z selekcją autorów przedstawionych w książce, z grafiką, z niektórymi sądami autora. Do roboty zatem.
„Światy” zbudowane są w ten sposób, że przedstawia się 42 autorów historycznych i współczesnych, którzy, jak rozumiem, najsilniej zaznaczyli się w historii polskiej fantastyki. Nie dzielimy też na SF, fantasy czy horror, wszystko wrzucamy do wora jak leci. I tu mam najwięcej zastrzeżeń. Nie rozumiem pominięcia z fantastyki przedwojennej Słonimskiego i jego dwóch powieści o podróży w czasie w celu zmieniania historii. Dlaczego wypadł klasyk literatury grozy Grabiński? Dlaczego nie znalazło się miejsce dla Witkacego, którego powieści spełniają kryteria fantastyczne? Wypadało wspomnieć o Smolarskim i jego „Mieście światłości”, które pono było inspiracją dla Huxleya z jego „Nowym wspaniałym światem”. A Reymont i jego powieść „Bunt”, uprzedzający „Folwark zwierzęcy” Orwella? Do rozważenia jest jeszcze Umiński, którym zaczytywałem się w latach szkolnych i miałem go za nie gorszego od Verne’a.
Z fantastyki powojennej zabrakło Broszkiewicza, klasyka powieści dla dzieci, autora z pewnością o niebo lepszego i o większym dorobku niż uwzględniony Korewicki. Dlaczego nie znalazł się Mirek Jabłoński z dwiema przynajmniej genialnymi powieściami? A co zrobić z Parnickim, którego część twórczości to ewidentne historyczne światy równoległe? Co zrobić z takim zjawiskiem jak Wolski? A jak Petecki, którego nie cenię, ale nie sposób odmówić jego pisaniu wyrazistości, to czemu nie podobny w typie Sawaszkiewicz? Takich dyskusyjnych wyborów można by wymienić więcej, tym bardziej, że w książce znalazło się miejsce dla autorów tej miary co Cholewa, Kańtoch czy Piskorski. To ludzie na dorobku, przewodnik powinien (moim zdaniem) zakończyć się na Wengerze, który dołączył do żelaznej dwójki czołowych autorów fantasy w osobach Sapkowskiego i Kresa.
Dalej: książka jest tak pomyślana, że preferuje autorów cykli, a więc tych od fantasy. Kto nie ma cykli, ten nie pokazał żadnych światów, można by pomyśleć. Nie podobało mi się omówienie Lema, zbyt ciekawostkowe i za mało syntetyzujące. Grafiki: dobrze, że pokazano okładki, ale znów przypadkowo, chyba to co autor miał pod ręką, nie wykonania pod względem plastycznym najlepsze. Ilustracje wykonane na potrzeby książki nijak się mają do treści dzieł czy twórczości autora, któremu towarzyszą. Oczywiście tak pomyślana książka jest pewnym skrótem z całej historii rodzimej fantastyki i rzecz wymagała tu wyważenia, wycenienia zasług, boć przecież tytuł „Światy polskiej fantastyki” ma tylko charakter pretekstowy.
Pomimo tej kupy zastrzeżeń uważam, że dobrze iż książka ta powstała. Raz: bo unaoczniła konieczność takiego wydawnictwa, dwa – bo pozwoliła spokojnie się nad nim zastanowić. Moim zdaniem należy przygotować wznowienie, już bez tego pośpiechu, kiedy autor musi bazować na tym co wie i pamięta, bo na doczytanie nie ma czasu. Gdyby składać taką książkę na serio, trzeba by przeczytać trzy albo cztery razy tyle książek, ile się uwzględni. Może zmienić trochę kryterium, przedstawiać autorów tylko przez jedną, za to najwybitniejszą książkę, o pozostałych tylko wzmiankując? Trzeba by sięgnąć do opracowań krytycznych, aby w większej mierze uwzględnić zdanie innych krytyków, a wręcz wyciągnąć z ich opinii jakiś wspólny mianownik. Gorąco do tego Wojtka namawiam, ale boję się, że człowiek tak zajęty, tyle srok za ogony trzymający, nie znajdzie czasu i zostaniemy z wydaniem, które mamy.
Dobre i to.