Od nowego roku wizg pił unosi się nad Polską, a drzewa są walone z jakąś niepojętą zaciekłością, by nie rzec: z furią. Nowelizacja głupiego prawa niewiele zmieniła, co najwyżej więcej kopert pójdzie pod stołem za zezwolenia na wycinkę wydawane przez gminy. Drzewa zostały potraktowane jak najgorszy wróg. Jadąc przez Polskę wszędzie widzi się powalone pnie, miejscami w takiej skali, jakby właśnie przeszedł huragan. Opuściwszy wyręby maltretownicy drzew natychmiast zaczynają narzekać na wszechobecny smog, nie widząc związku między jakością powietrza a własną nikczemną działalnością.
Akcja eksterminacji drzew wywołana przez idiotyczne prawo przybrała takie rozmiary, że spostrzegli to nawet sami prawodawcy. Rzeź drzew nie ma precedensu, chyba że za taki uznamy znęcanie się nad polskimi lasami przez Niemców podczas okupacji. Lasy polskie rąbano wówczas na potrzeby wojny; im lasów mniej, tym wszak gorzej dla partyzantów. Dwa cele za jednym zamachem, a nawet trzy, bo kosztem polskich lasów chroniono germańskie Waldy, uznawane za kwintesencję niemieckości. U Niemca i wtedy, i dziś akcja bezmyślnego cięcia stuletnich drzew byłaby nie do pomyślenia; na wieść o polskim ataku na własne lasy Niemcy zapewne pukają się w czoła i mamroczą o polnische Wirtschaft.
Jaki był powód napaści zgraj pilarzy na polskie lasy? Nie widzę innego jak otumanienie. Przecież jeśli nagle wytnie się duże ilości drzew, to cena drewna spadnie, skoro go będzie mnóstwo. Podobnie spadną ceny uzyskanych w ten sposób działek, bo ich też będzie niemało. Polacy jednak oczadzeni są głupotą, wynikłą – powtarzam jak mantrę – z nieczytania książek. Hasła DO PIŁ! DO SIEKIER! należy koniecznie uzupełnić trzecim członem: WARA OD KSIĄŻEK! Dopiero wtedy otrzymamy przepis na pełnowymiarowego intelektualistę znad Wisły.
Zdumiewa brak przewidywalności i pomyślunku ze strony polityków PiS, którzy na hekatombę drzew zezwolili. Po cichu myślę, że mamy do czynienia z efektem działań zakulisowych, lobbowania rozmaitych deweloperów z Bożej łaski. Słyszę, a także i czytam, że minister nomen omen Szyszko, któremu pochopnie powierzono opiekę nad lasami, chętnie daje ucha takim zewnętrznym podszeptom. PiS zezwalając na masowe niekontrolowane wyręby wbił sobie topór w stopę i kto wie, czy przy następnym głosowaniu nie zapłaci za to odsunięciem od władzy. Drzewa stały się symbolem, okazało się, że ich los obszedł wielu ludzi, także tych, którzy własnych drzew nie mieli – jutro ta milcząca większość może wpaść na pomysł, by wycinaczy drzew wyciąć z list wyborczych.
Uniwersalnym alibi dla masowego wycinania stały się tzw. nasadzenia. Chodzi o to, że za powalonego olbrzyma umieszcza się w glebie sadzonkę nowego drzewa. Porównajmy: tu wielkie drzewo, które od stu lat albo więcej wgryzało się korzeniami w ziemię – a z drugiej strony sadzoneczka, którą zlikwidować może byle susza czy niedbalstwo. Jako człek trochę zajmujący się drzewami widzę tu dysproporcje, którą mają gdzieś zawodowi leśnicy nawet w randze ministrów. Gawędy o nasadzaniu służyć mają mydleniu społeczeństwu oczu. Wielkie drzewo poza tym, że jest strumieniem zestalonego czasu, magazynuje wielkie ilości węgla. Gdy je się zwali, a następnie spali – większość czeka taki los – węgiel zostanie uwolniony do atmosfery, powstały zeń dwutlenek wzbogaci paletę gazów cieplarnianych i rozreguluje dodatkowo klimat. Ale kto by tam na to zważał! Banda tumanów od stanowienia prawa i druga od radosnego korzystania zeń na wyrębach z pewnością ma to gdzieś.
Dość dawno temu widziałem rysunek Jerzego Flisaka: drwalowi opartemu o topór usiadł na czole dzięcioł i kuje twardy łeb. Rzecz się dzieje na porębie, pieńki po drzewach ciągną się po horyzont. Doskonała bezmyślność oblicza owego drwala zmusza do długiej kontemplacji.