Już raz pisałem o tej książce, a właściwie o jej poprzedniczce, która ukazała się w 1997 roku. Tamten „Quietus” Jacka Inglota, młodego wówczas pisarza z Wrocławia, był z kolei rozszerzoną wersją opowiadania „Quietus i chrześcijanie” i stanowił historię alternatywną z połowy VII wieku naszej ery. Polska nazwana Wenedią znajduje się w kręgu wpływów rzymskich, legiony wenedyjskie należą do najbitniejszych w rzymskiej armii, ale żołnierze walczą i giną w imię cudzych interesów, jak to w naszej historii nieraz bywało.
Historia alternatywna jest podgatunkiem science fiction, polegającym na wybraniu odpowiedniego momentu dziejowego i opisaniu, jakby to było, gdyby zdarzenia potoczyły się inaczej. W „Quietusie” takim zdarzeniem jest uniknięcie trzy wieki wcześniej śmierci przez cesarza Juliana Apostatę, który i w prawdziwym, i w fikcyjnym świecie jednako konsekwentnie zwalczał chrześcijaństwo. U Inglota Apostata ma więcej czasu na niszczącą chrześcijan politykę. W bitwie pod Antiochią bije legiony chrześcijańskie przy wydatnym udziale naszych Wenedyjczyków, którzy potem ogniem i żelazem wypalają resztki wyznawców Chrystusa w Egipcie i Azji Mniejszej. Kultowi Jezusa z Nazaretu udaje się przetrwać w zakamuflowanych osadach, a także w wersji zniekształconej, jako rygorystycznej herezji biskupa Donata z Kartaginy. Donatyści uchodzą przed prześladowaniami aż do Japonii (w powieści państwo Nipu) i tam, po połączeniu z szintoizmem, tworzą okrutną religię udręk i represji. Utworzone w ten sposób społeczeństwo owadziego typu, gdzie jednostka jest niczym, rusza na podbój świata.
W obecnej wersji powieść została rozszerzona o kilkadziesiąt stron, ale układ rozdziałów został zachowany i żadne walory pierwowzoru nie zostały zaprzepaszczone. Pozostając najwybitniejszym dziełem Jacka Inglota, „Quietus” stanowi ozdobę polskiej fantastyki końca XX wieku, zwłaszcza zaś modnego wtedy nurtu religijnego. Czas, który upłynął, nie spowodował erozji tej prozy, surowej, posępnej, erudycyjnej. Piękna galeria postaci, coraz to inne kraje starożytnego świata, polityczne interesy władców i psi los ciemiężonych, wreszcie polityka i religia mocarstw imperialnych – to wszystko nadal przesądza o wysokiej pozycji „Quietusa”. Czytając teraz tę powieść byłem pod wrażeniem formy autora, który należy do najlepszych w Polsce w tej branży, ale tu sprawność pióra dodała się do wielkości tematu, dając dzieło o nieczęsto w Polsce spotykanej jakości.
Alternatywne dzieje chrześcijaństwa w VII wieku n.e. sprowadzają się praktycznie do jego wymazania ze stanu posiadania ludzkości. To, co dominuje, jest jego wykrzywionym i sfałszowanym obrazem, nie mającym nic wspólnego z prawdziwą nauką Jezusa z Nazaretu. A jednak w środku ciemności rozbłyskuje światełko: pisma jego wyznawców, czyli cztery Ewangelie i listy apostolskie zostają przechowane przynajmniej w jednym, ostatnim egzemplarzu – i ocaleją. Kopiści w Calisji powielą je i rozkolportują, a liczba wiernych będzie się stale powiększać. Wenedia, oderwawszy się od Rzymu (podobnie kombinują Germanowie i Frankowie), wreszcie pójdzie własną drogą, kierując się zasadami spisanymi na cudem ocalałych zwojach.
Inglot wybrał zatem rozwiązanie, które tak podoba się Polakom, ilekroć stają się tematem takich opowieści. Oto świat ewidentnie pogrąża się w ciemnościach, siły zła atakują ile wlezie i prawie zwyciężają, ale impuls naprawy, nowa inicjatywa ratunkowa na skalę świata wychodzi stąd, znad Wisły. Coś z tej atmosfery, obecnej w latach 80. w symbolu i ideałach Solidarności, przetrwało do momentu, gdy Inglot obmyślał i pisał „Quietusa”; w tym sensie powieść jest odbiciem emocji, które wtedy dominowały w Polsce. Zwykle zaś tego typu alternatywy w SF kończą się tym, że po rozszczepieniu historii parowóz dziejów wraca na ustalone tory. Czyli za dwa – trzy stulecia należy się spodziewać jakiegoś Piasta, Ziemowita czy Mieszka, który oczywiście nie ochrzci już Polski, bo to Polska ochrzci w nowej wierze cały kontynent. My ratujemy sytuację, koniec, kropka.