Trzeba odwagi, żeby po opowiadaniach Marka Nowakowskiego rozgrywających się na warszawskiej Pradze imać się tego samego. A tak uczynił Tomasz Bochiński w zbiorze „Złe ulice”, będącym rodzimą wersją urban fantasy, dość dzisiaj modnej wśród młodych twórców.
Oprócz jakości artystycznej na tym polega główna różnica: Nowakowski nie pisał o wiedźmach, krajobraz jego opowiadań był wolny od elementów spoza tego świata. Dość dramatyzmu indukowały w nim tragedie międzyludzkie wynikłe z biedy, wódki, osobliwie rozumianego honoru. U Bochińskiego niby też to mamy: residua z lat 50. mocą inercji dotrwały prawie do końca wieku. Ale Bochiński pokazuje też nową Pragę, która się tworzy pod naciskiem mody na tę lokalizację, napływu pieniędzy i ludzi z zewnątrz.
Tego jednak autorowi za mało do wywołania efektów dramatycznych, więc doprawia swą prozę magią: Śliczna Panna ukazuje się wybranym i zwodzi ich na manowce, bóg z Azji usiłuje zaorać Warszawę, a przybysze ze świata poszukują sobie tylko wiadomych artefaktów z przeszłości. Najbardziej podobały mi się praskie wiedźmy, dziewuchy jak marzenie, chlejące gołdę jak wodę, a gdy trzeba ginące bez skargi za swoje miasto. Magia u Bochińskiego jest głównie własnego chowu, na dobrym poziomie, przy niewielu zapożyczeniach. Z elementów scenograficznych robi wrażenie wykorzystanie praskich kanałów, o których mało kto wie. Ale jak to w urban fantasy bywa, znajomości terenu przez autora nic nie można zarzucić.
W „Złych ulicach” zwraca uwagę nawiązywanie do legend literackich (np. do „Złego” Tyrmanda), do różnych opowieści miejskich (np. o buncie we flocie wiślanej w czasach stalinowskich), do historii wreszcie. Przy okazji wychodzi na jaw, że Praga jest dostatecznie magiczna sama z siebie, za sprawą wydarzeń historycznych, cierpień i krzywd zadanych tutejszym mieszkańcom. Bochiński umiał to wykorzystać, tworząc książkę bogatą i wielowarstwową.
Może i „Złe ulice” nie dorównują „Benkowi Kwiaciarzowi” Nowakowskiego, ale swój nastrój i urok mają. Bardzo udana książka.