Koniec świata nastąpi wśród aplauzu dowcipnisiów,
którzy będą myśleli, że to żarty.
Søren Kierkegaard
Apokalipsa, czyli zagłada w skali zarówno lokalnej, jak globalnej, jest wdzięcznym tematem dla kina i literatury, które z lubością ukazują wizje zdruzgotanej ludzkości i jej cywilizacji. Dzieł obu rodzajów powstało na ten temat mrowie. Wykaz samych filmów katastroficznych, ściągnięty z Internetu, obejmuje 14 stron drobnym drukiem. Wielkiej liczbie dzieł towarzyszy mała rozmaitość przedstawionych przez nie przyczyn apokalipsy. Można by je policzyć na palcach obu rąk, choć zagrożenie, jakie się im przypisuje, zależy chyba od nastroju cywilizacji. Dziś nikogo nie przestraszy np. syndrom roku 2000, kiedy to na magicznej dacie miały się zawiesić komputery i strącić ludzkość do XIX wielu. Także o filmach na ten temat specjalnie się nie słyszało, bo sam proces, zachodzący gdzieś w trzewiach maszyn liczących, w dostających kociokwiku programach, wydawał się nie dość widowiskowy.
Wśród ujęć apokalipsy w filmie i literaturze wybuchy, rozbłyski, huk, walenie się całych miast w ruiny, cwałowanie gromad ludzkich ku wątpliwemu ocaleniu, tsunami wysokie jak Himalaje, a co najmniej jak Alpy – są na porządku dziennym. Wiele z tych dzieł wykazuje wieloplanowość, rozgrywając się w symbolicznych miejscach (Paryż z wieżą Eiffla, Nowy Jork ze Statuą Wolności itp.) i wśród bohaterów z różnych środowisk. Chodzi bodaj o pokazanie kataklizmu z innego ujęcia, innymi oczami, przez pryzmat innych doświadczeń – a de facto o zaserwowanie widzowi owych detonacji i rozwalania dekoracji po raz n-ty. W filmowych ujęciach ważną rolę odgrywają efekty specjalne, często dominujące nad sensem scenariusza.
W tego typu zabawie niezbędni są naukowcy, którzy wyjaśnią niezorientowanym, co się dzieje i znajdą sposób na wyjście z opresji. Choć jednak w prezentacjach tych – zwłaszcza filmowych – naukowiec stoi na naukowcu, charakterystyczna jest pogarda autorów dla kwestii naukowych. Oznacza to, że fenomeny przedstawiane są w sposób dowolny, bez dbałości o realia najczęściej nauce dobrze znane. Nauka jest tu jeno ozdobnikiem, wołem wprzęgniętym do karety z efektami, ma dostarczać nie ścisłej wykładni, co zachodzi, a mataczyć i posuwać się do cudów nieraz z pogranicza magii. Wśród bohaterów obowiązkowo występują politycy wysokiej rangi, co zrozumiałe – decyzje trzeba podejmować w skali świata. Jednak i politycy, i generałowie są przeważnie durniami, którzy nie pojmują, co się dzieje, zakrzepli w rutynowym podejściu do problemów. Nikt nie słucha zbawiennych rad jajogłowych, może dlatego, że nikt do ostatniej chwili nie wierzy w koniec świata, chociaż zachodzi on na oczach bohaterów.
Jak każdy w moim wieku przeżyłem do tej pory cztery wirtualne końce świata. Idąc od końca: najpierw był syndrom roku 2000, przed nim magiczny rok 1984, rozsławiony powieścią Orwella i rozprawą Amalrika „Czy Związek Sowiecki przetrwa do roku 1984”, a jeszcze wcześniej rok 1962 i kryzys kubański. Po upadku komunizmu dowiedzieliśmy się, że latami żyliśmy w cieniu taktycznej broni atomowej, ponieważ nasz ówczesny sojusznik z Moskwy wyznaczył Polskę na pole wojny jądrowej między Układem Warszawskim a NATO. Gdyby do niej doszło, przerabialibyśmy koniec świata na własnej skórze.
Prawdziwa, zrealizowana apokalipsa jest rzadkością, zarówno w rzeczywistości, jak w fikcji literackiej czy filmowej. Przeważnie udaje się tylko w części bądź na ograniczonym terytorium; po nieszczęściu ocalałe niedobitki próbują stanąć na nogach i odtworzyć cywilizację w formie jak najbardziej przypominającej przeszłość. Jedno wydaje się pewne: autentyczny koniec świata nie będzie przypominał pokazu sztucznych ogni ani wesołego miasteczka, w którym wszystkiego doświadczamy na niby. „Oto tak kończy się świat (…) nie z hukiem, tylko ze skowytem”, by odwołać się do słów T.S. Eliota.
Czy proklamowanie kolejnych końców świata – bo nie wątpię, że wkrótce zostanie ogłoszony następny – świadczy o obłędzie, w jaki stopniowo popada cywilizacja? Czy służy ekscytacji, przestrodze – czy dość wątpliwej rozrywce? Może jest to odliczanie fikcyjnymi końcami świata do tego właściwego, który nie przestanie nam zaglądać w oczy, dopóki nie wycofamy się z układu wynaturzeń w polityce, gospodarce, ekonomii, eksploatacji środowiska, sprawowaniu władzy i tysiącu innych dziedzin?