W rodzimej literaturze fantasy dokonuje się właśnie przewartościowanie. Od lat na czele twórców spod znaku magii i miecza stali Andrzej Sapkowski i Feliks W. Kres. Sapkowski od pewnego czasu zamilkł, a przedtem wydał słabą powieść „Żmija”, której akcja rozgrywa się współcześnie w realiach afgańskich. Kres z kolei ogłosił, że przestaje pisać i jak dotąd słowa dotrzymuje. W tej sytuacji do czołówki doszlusował nikomu wcześniej nieznany Robert M. Wegner, który przestał już być nazywany „wschodzącą gwiazdą polskiej fantasy”, a powoli staje się jej spełnieniem i najważniejszym nazwiskiem.
Wegner zaczął, jak to w tym gatunku bywa, od wymyślenia lądu, na którym rozgrywa się akcja jego utworów, ludów, które go zamieszkują, epoki historycznej oraz magii, unoszącej się nad wszystkim jak mgła. (W najnowszych wydaniach pojawiły się stosowne mapy.) Pierwsze dwa tomy twórczości Wegnera stanowiły „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”, rozróżnione na Wschód – Zachód oraz Północ – Południe. Autor dał się w nich poznać jako rzemieślnik sprawnie władający piórem, próbujący jak gdyby połączyć fantasy spod znaku Sapkowskiego z tą spod znaku Kresa.
Po opowiadaniach, co normalne, przyszła kolej na powieść „Niebo ze stali”, w której autor robi to samo co w opowiadaniach, tylko na większej objętości. Głównym jej tematem uczynił powrót narodu Verdanno, czyli Wozaków, na rdzenne, utracone dawniej ziemie. Odbudowawszy się liczebnie i materialnie Verdanno planują odbić swą ojczyznę z rąk najeźdźców; w tym celu organizują karkołomną wyprawę wozami przez góry. Całą wyprawę eskortuje Szósta Kompania Górskiej Straży, co Wegner opisuje ze szczegółami, wykorzystując motywy znane już z opowiadań. Jak było do przewidzenia, ojczysta równina nie czeka na dawnych władców z wyciągniętymi rękami, tylko natychmiast trzeba zaangażować się zbrojnie. Grubo przed ściągnięciem walnych sił Wozaków dochodzi do decydującej bitwy, której losy wydają się od początku przesądzone na niekorzyść przybyszów.
Uczynienie tematem powieści wędrówki na wozach ludu Verdanno wydało mi się dyskusyjnym wyborem. Wiadomo, że wozy lubią jeździć traktem albo gościńcem, których ani w górach, ani na rozmokniętych często równinach nie uświadczy. Jak przejechać wozem przez grząskie łąki, jak pokonać nim skalne granie? W porę jednak przypomniałem sobie dawno temu oglądany film „Wozy jadą na zachód”, jeden z pierwszych westernów w kolorze, gdzie osadnicy pokonywali w ten sposób tysiące mil w drodze do Kalifornii. Trudy podróży i nieuniknione walki z Indianami tworzą schemat, z którego korzysta także „Niebo ze stali”. W porównaniu jednak z Ameryką u Wegnera wszystko jest o numer albo i dwa większe: na wozach toczy się prawdziwa armia, inne armie jej oczekują, a końcowa bitwa wygląda tak apokaliptycznie, jak gdyby po niej miał nastąpić koniec dziejów.
Inna jest też magia Wegnera niż jego poprzedników. U Sapkowskiego były do niemal dobroduszne zaklęcia czy znaki kreślone w powietrzu albo układane z palców jak nie rąk, to nóg. W „Niebie ze stali” jest to jakby magia drugiego poziomu, tworzona nie przez ukryte właściwości świata, ale demonstrowana przez grasujące w nim demoniczne siły, którym lepiej nie wchodzić w drogę. Jest to magia złowieszcza, śmiertelnie niebezpieczna, pasująca bardziej do horroru satanistycznego niż do poczciwej fantasy. Stosowana bywa też z należytym rozmachem, na masową skalę; gdy wojska toczą zmagania, idący za oddziałami Źrebiarze koszą magicznie całe tabuny wojowników. W boju śmiertelnych uczestniczą na równych prawach demony i widma – ale z tym mieliśmy do czynienia i u Tolkiena. Gorzej, bo pewne znaki wskazują na istnienie równoległej rzeczywistości, skąd jakaś siła próbuje ingerować w bieg rzeczy w świecie dobrze znanym i wydawałoby się jedynym.
Wegner momentami imponuje sprawnością pisarską, rozmachem, potoczystością relacji, wynalazczością gadżetów powieściowych i pomysłowością. Czy to wystarczy, żeby wyprzeć albo zastąpić Sapkowskiego z Kresem – oto jest pytanie.