Wszystko zaczęło się w roku 1915 od ogólnej teorii względności Einsteina. Rozwiązania jej równań opisywały i nasz Wszechświat, i typy wszechświatów różne od naszego. Stąd wynikły przeczucia, że nasz Wszechświat nie musi być jedynym takim egzemplarzem, choć innych zaobserwować nie umiemy.
John D. Barrow, fizyk, matematyk i popularyzator brytyjski, podjął się skatalogowania wszechświatów, wyliczonych przez kosmologów. Ujął rzecz historycznie: od pierwszych rozwiązań równań Einsteina i odpowiadających im modeli, po dzisiejsze bogactwo w tej dziedzinie. Książka jest kompetentna, gdyż autor uczestniczył w tych badaniach i wie, o czym pisze. Owe twory trzeba było ponazywać, mamy więc wszechświaty od nazwisk Einsteina, Diraca, Schrödingera, Boltzmanna, wirujący wszechświat Gödla, a także od cech charakterystycznych: inflacyjne, cykliczne (np. wszechświat ekpyrotyczny, odradzający się jak feniks z popiołów), czy wszechświat typu Mixmaster (od marki miksera; w modelu tym cechy są ujednolicone). Barrow zapewnia, że swój katalog sporządził w sposób „spójny i uporządkowany”, więc trzeba mu wierzyć.
Prawdziwa rewolucja przyszła wraz z tzw. M-teorią, postulującą istnienie 10500 możliwych wszechświatów. Ta ogromna liczba z pewnością zawiera modele przedstawione w książce, ale też takie, o jakich się kosmologom nie śniło. Stąd poszła koncepcja multiversum – że nasz Wszechświat jest tylko jednym z bardzo wielu. Barrow wzmiankuje też o dywagacjach, jakie warunki musiałby spełnić taki wszechświat, by pojawili się w nim obserwatorzy. Jest to przeniesienie na wyższy poziom ogólności dyskusji, dlaczego akurat w naszym kosmosie wystąpiły istoty rozumne.
Wszechświaty z katalogu Barrowa są na razie wirtualne. Jedyny realny, czyli nasz, istnieje 13,7 mld lat i pasuje do modelu opracowanego 80 lat temu przez belgijskiego księdza Georgesa Lemaitre’a.