„Szok przyszłości” Alvina Tofflera to legenda PRL-u, wszyscy o nim mówili i pisali, a mało kto czytał, bo w księgarniach był nie do zdobycia. Teza zawarta w tytule brzmiała: przyszłość dopadnie nas niespodziewanie, niegotowych na jej przyjęcie. Podobny efekt obserwuje się już dziś, kiedy natłok nowych technologii spowodował wzrost liczby ludzi tracących w tym wszystkim rozeznanie.
Pisarzem, który po opublikowaniu książki na Zachodzie bardzo się przejął Tofflerowymi wywodami, był długo u nas niedoceniany John Brunner. Nie wiadomo, czy opublikowana w 1975 roku powieść „Na fali szoku” miała być literacką ilustracją tez futurologa, czy też powstałą w oparciu o jego rozważania wizją świata zapętlonego i spętanego przez stare sprzeczności. W „Na fali szoku” – bardzo publicystyczny tytuł – zastosowanie nowych technologii, przede wszystkim informatyki, w niczym doli ludzkiej nie poprawiło. Przeciwnie: ukrywanie przed obywatelami tajnych projektów i machlojek przybrało formy monstrualne. To ich ujawnienie okazuje się w powieści prawdziwym szokiem.
Osiągnięciem Brunnera jest przewidzenie rozmiarów i skali inwigilacji; właściwie każdego śledzi się na wiele sposobów. Wybrańcy, których władza chce mieć nieustannie na oku, muszą podejmować wielkie wysiłki, by się tym sidłom wymknąć. Główny bohater, chowany na geniusza i „projektanta utopii”, w tym celu cyklicznie zmienia osobowości. Dopiero odmieniając się radykalnie, od wyglądu po usposobienie, zawód i preferencje, jest w stanie pozostawać przez pewien czas poza kontrolą systemów śledzących. Tej narastającej fali przemocy – bo czymże innym jest uporczywe deptanie komuś po piętach, nawet elektroniczne – świadkujemy już obecnie. Żegnaj anonimowości dawnych czasów, dziś każdy przechodzień na ulicy ma twarz, imię i nazwisko.
Jest to pisane – aż nie chce się wierzyć – cztery dekady temu, a powieść czyta się tak, jakby powstała wczoraj. Kwestie zasygnalizowane przez Brunnera częściowo są obecne w naszej realności, a częściowo czekają za węgłem, żeby nas dopaść. Brunner, zainspirowany przez Tofflera, jest wizjonerem z rzadkim w światku SF współczynnikiem trafności. Mimo archaicznego fragmentami wystroju powieści – np. dostęp do danych możliwy odbywa się przez wideofony – wymowa jej brzmi zaskakująco aktualnie. Wszak nawet dostęp do internetu uzyskujemy za pośrednictwem ekranu wideo.
Ciut naiwnie brzmią za to recepty wzięte z ideologii ruchu hippie, owe „strefy dotowanej rezygnacji”, gdzie wybrańcy mogą się zaszyć i odetchnąć od zgiełku cywilizacji w swoistym powrocie do natury. Taką zrealizowaną utopią jest w powieści osada nazwana Przepaścią, choć nie znajduje się w górach. Mieszkańcy żyją tu szczęśliwie, nie ma przestępstw, dzieci są pilnowane przez inteligentne psy, sadyby ludzkie wkomponowano w naturalne środowisko… Świat zewnętrzny mierzi ta sielskość Przepaści do tego stopnia, że w końcu prawie dochodzi do spuszczenia na nią bomby atomowej. Władza i radykalnie nastawiona dziatwa z ugrupowania Czarne Dupy nie mogą znieść wyzwania rzuconego cywilizacji i przeciwdziałają mu czynnie.
Selekcjonowanie najzdolniejszych i tresowanie ich w specjalnych think tankach do roli brytanów pomagających rządzącym trzymać społeczeństwo w ryzach to wciąż jeszcze domena przyszłości. (Być może robi się to po cichu, kształcąc w określony sposób genialnych studentów.) Powieść dużymi fragmentami pisana jest w formie dialogu dwóch bardzo inteligentnych uczestników gry; naprzeciw siebie stają schwytany uciekinier i usiłujący poznać jego tajemnice śledczy. W pewnym momencie Brunner przywołuje tytuł „1984”, co świadczy o tym, jak postrzega powieściową rzeczywistość. Wszystko kończy się dość optymistycznie, rozum zwycięża i ludzie będą żyli po ludzku. Krzepiące, że jeden zbuntowany geniusz jest w stanie rozwalić opresyjny system i wyzwolić społeczeństwo z elektroniczno-komputerowych okowów.