Pamiętam bardzo wyraźnie swoje dzieciństwo, trochę gorzej młodość, a już całkiem kiepsko tzw. chwilę obecną. Jest to spowodowane trudami egzystencji, wiekiem, kiepskim odżywianiem, a nade wszystko godnym ubolewania zwyczajem wentylowania mózgu co drugi dzień z szarych komórek. Pamiętam zatem, jak bogatym rytuałem obudowane było zakupienie choinki, po odpowiednim przycięciu ustawienie jej w pokoju, jak ważną i odpowiedzialną czynnością było odebranie życia karpiom – właściwej ich liczbie i w odpowiednim czasie. Ozdoby na choinkę przygotowywało się na miesiąc wcześniej, planując zakupy grubo przed Mikołajem, robiąc przegląd tego, co zostało z zeszłego roku, szykując nici, nożyczki, owijając w sreberko orzechy…
Sam ceremoniał zawieszania godzien był Bizancjum. Reprezentanci różnych szkół w osobach matki, ojca i siostry spierali się, co, gdzie i w jakiej ilości ma wisieć, aby wzbudzało wysokie doznania estetyczne i jednocześnie świadczyło o zamożności gospodarzy. Bo choinkę obowiązkowo pokazywało się znajomym. Trwało wtedy coś w rodzaju turnieju choinek, po dziś dzień ostał się tylko turniej szopek w Krakowie, którego nie widziałem, więc chętnie wierzę, że wiele z tradycji tam się nie uchowało.
Moje dzieciństwo w grudniu było światem zapachów. Do dziś pamiętam doskonale zapach pierwszej książki, którą „przyniósł święty Mikołaj” za dobre sprawowanie. Tytułu, autora – nie pamiętam, a jak pachniała – owszem. Żadna inna nie pachniała w ten sposób. Czuję woń kredek, którymi ku utrapieniu matki zarysowywałem wszystkie prowokujące bielą powierzchnie. A zapach igliwia, inny świeżego, inny opadającego już na podłogę, zapach „anielskich włosów” – sucha, jakby zatęchła od rocznego leżenia na strychu uroczystość. Gwiazdka na samym szczycie, kolędy z własnych gardeł, z radia, kiedy już je tam nadawano – wszystko miało wtedy swój aromat, niepowtarzalny klimat, którego już nigdy nie uda się odtworzyć.
Dzień wigilijny był w ogóle ze wszech miar uroczysty. Z kuchni dolatywał brzęk naczyń i zapachy, znowu zapachy! Tyle ich było! Pod karą narażenia się na potężne masowanie siedzenia spracowaną dłonią matki zabronione było spróbowanie najnikczemniejszej ilości któregoś ze smakołyków. Czekanie na pierwszą gwiazdkę przypominało zajęcie astronoma, który tego wieczoru dokona obserwacji potwierdzającej ostatecznie jego rewolucyjną hipotezę. Nie szło zresztą o strach przed biciem, bardziej o naruszenie niewidocznego świątecznego fluidu przez sprowokowanie do gniewu ojca, plątanie się pod nogami matce. Pozostawał pieski warunek w kącie, blisko okna (gwiazdka!), blisko choinki (choinka!), blisko kuchni, by wszystko mieć na oku.
Teraz już nie ma takich Świąt. Takich udanych, tak wyczekiwanych. Nie czuje się w powietrzu tego fluidu, w każdym razie nie w takiej ilości. Kolacja wigilijna mało się różni od zwykłych kolacji, ludzie są zmęczeni, o urozmaiceniu jadłospisu myślą z niechęcią. Nie ma już tak białego śniegu i tak przejrzystego powietrza, by dokładnie wychwycić moment zapalenia się na firmamencie pierwszego złotego oka. Kogóż to dziś interesuje? Czy ktoś jeszcze w ogóle wierzy w Boże Narodzenie, w gadające ludzkim głosem zwierzęta?
Zmiana zaczęła się bodaj w momencie, kiedy ojciec kupił lampki na choinkę. Wszyscy sąsiedzi mieli, nie mogliśmy być gorsi. Lampki były wspaniałe, a jednak czegoś im nie dostawało. Wszyscy patrzyli za zachwytem, czując gdzieś na dnie duszy potężny zawód – żarówki świeciły zbyt jasno, w jakiś tajemniczy, niewidoczny sposób pożerały ów świąteczny fluid, ów wspaniały nastrój. Pamiętam, że wieczorem po raz pierwszy poczułem się straszliwie nieszczęśliwy, nie wiedząc w dodatku, z jakiego powodu i kogo obarczyć za to winą. Wcześnie – jak nigdy – położyłem się do łóżka, długo męczyłem się usiłując zasnąć. We śnie również byłem nieszczęśliwy, pamiętam to dobrze.
Nigdy potem nie wróciła tamta atmosfera.
Kiedy dziś zastanawiam się, co mogło być tego powodem, przychodzi mi do głowy podwójne rozwiązanie. Może to wszystko dookoła, co nazywamy rozmaicie – światem, ludźmi, cywilizacją – skoczyło nagle do przodu z impetem brytana mającego na oku tłustą kość – i w rezultacie trzeba było porzucić sentyment do wczorajszej polewki? Ale co jest naszą kością, dla której zapominamy w pośpiechu o przeszłym i nie mamy ochoty na kultywowanie tradycji? Nie widzę nic takiego – a jednak fakt pozostaje faktem: dzisiejszym śniegom ani się równać z niegdysiejszymi. Dzisiejsze Święta, to co się z nimi stało, mogą najwyżej przydać się psychologom jako jedna pozycja więcej w tabeli do badania skojarzeń.
Jest jeszcze inna możliwość, za którą nie przepadam, której się boję, w którą nie chcę uwierzyć. Że może wszystko jest z grubsza po staremu, zmieniły się tylko niektóre rekwizyty, trochę skoślawiał świat, lekko zwichrowali ludzie. Że przede wszystkim to ja się zestarzałem, wyrosłem ze Świąt, zamieniłem się w starego konia z łysiejącą czaszką, który próbuje bezskutecznie dostroić swój zmęczony życiem organizm do odbioru fal świątecznego fluidu na zakresie kompletnie już dla niego niedostępnym.
Felieton ze stycznia 1978, opublikowany w nie istniejącym już dziś Tygodniku Studenckim Politechnik