W roku wyczekiwanego końca świata (przypominam: 21 grudnia przed południem) warto odnotowywać, jakie pomysły na apokalipsę ma literatura. Jak majdan zacznie nam się walić na łeb, będziemy mogli sobie porównać zapowiedzi z realnymi wydarzeniami.
W grubej (750 stron) powieści „Przejście” Justina Cronina do kataklizmu dochodzi po odkryciu rzadkiego wirusa w boliwijskiej dżungli, który wydłuża życie i zwiększa siłę fizyczną. Niestety, przy okazji zamienia ludzi w wampiry, ale kto by się tym przejmował – to wszak wymarzeni żołnierze. Wirusa wszczepia się dwunastu skazańcom oczekującym na wykonanie wyroków śmierci, czyniąc z nich tzw. wiroli. Jak to bywa przy takich okazjach, wirole wydostają się na wolność, Amerykę ogarnia epidemia, dochodzi do paniki i masowych zgonów. Sto lat po tym incydencie na wielkim kontynencie wegetują resztki ludzkości – z Europy, Azji czy Afryki wieści brak.
Cronin, absolwent warsztatów literackich w Iowa, lepiej radzi sobie w przedstawianiu scen z życia współczesnej Ameryki niż z elementami science fiction. Dramat wychowującej samotnie 6-letnią córkę kobiety, która chcąc utrzymać siebie i dziecko zostaje prostytutką, przedstawiony został w naprawdę przejmujący sposób. W końcu matka musi porzucić Amy, żeby ratować własną skórę – to najlepsza część „Przejścia”. Niestety, zarazem najmniej istotna, bo służąca tylko zaprezentowaniu głównej bohaterki, która pojawi się w następnych tomach. Autor z góry wie, że wyjdzie mu trylogia.
Gorzej wygląda pomysł na fantastyczne stwory, w które ludzie przemieniają się pod wpływem wirusa. Najbliżej im do wampirów, bo kogo pogryzą, ten mrze albo zostaje kolejnym wirolem. Cechuje je zawrotna szybkość i ogromna siła, a twardy pancerz odbija kule karabinowe. Chcąc je zabić trzeba trafić w rozwartą paszczę albo w mały skrawek niechronionego ciała pod szyją, jak w przypadku smoka Smauga z „Hobbita” nie przymierzając. Wirole wydają się stworami z tej samej parafii: jak okryty łuską smok miałby nikłe szanse na uniesienie się w powietrze, tak i wirole w swych pancerzach ani by nie mogły szybko biegać, ani wspinać się błyskawicznie na drzewa czy budynki. To tak, jakby rycerz w pełnopłytowej zbroi przeganiał auta, mimochodem rozwalając co cieńsze ściany. Takie monstra istnieją tylko w komiksach.
Nie zmienia to faktu, że w starciu z nimi ludzie mają nikłe szanse i w sto lat po epidemii egzystują tylko w zamkniętych koloniach; wdarcie się wiroli poza mury oznacza rzeź. Opisy takich kolonii przypominają jako żywo scenografię z „Mad Maxa”: resztki techniki odziedziczonej po ojcach i dziadach sąsiadują z oznakami barbaryzacji społeczeństwa. Amy po stu latach postarzała się ledwo o dekadę i jest chudą nastolatką, ale już wykazuje talenty, od których w następnych tomach zależeć będzie chyba ocalenie ludzkości. Zbrodniczy medycy z armii amerykańskiej chcieli ukrzywdzić sierotę (matka prawdopodobnie zginęła), lecz niechcący wyposażyli ją w cechy umożliwiające zwalczanie wiroli.
Im bliżej końca, tym „Przejście” grawituje bliżej fantasy – owe wampiry tworzą roje, na których czele stoi owa parszywa dwunastka zainfekowanych na początku skazańców. Nie są to już tylko potwory imponujące pod względem atletycznym, ale mocarze mentalni, którzy siłą woli trzymają w szachu podwładnych, nakazując im zbrodnie; tamci nie mają zresztą nic przeciwko temu. Powieść jest obszerna, ale nie nudna, fragmenty opiewające walki i rzezie przeplatane są opisami sielskiej Ameryki, aż ma się ochotę zawołać: I komu to przeszkadzało? Kiedy czytelnik wczuje się w niegodną pozazdroszczenia sytuację bohaterów, którzy mogą zginąć z sekundy na sekundę, marnie sypiają i żyją w ciągłym strachu, mimo woli zaczyna doceniać uroki naszej zgrzebnej, ale pozbawionej wiroli rzeczywistości.
Prawa do sfilmowania „Przejścia” kupił Ridley Scott, warto więc czytać tę powieść jako zapowiedź przyszłego bestsellera kinowego. Nie wszyscy wierzą w apokalipsę, chociaż chętnie częstują nią innych.