Pod sam koniec sierpnia wieczorna telewizja pokazała, jak literat Dobosz skrócił „Przedwiośnie” Żeromskiego ma zlecenie bodaj kancelarii Prezydenta RP. Dobosz uwziął się szczególnie na słowo „tudzież” oraz na przymiotniki. W końcu jednak zniecierpliwił się tą mrówczą dłubaniną i jął wywalać całe partie tekstu; w rezultacie z „Przedwiośnia” zostały jakieś dwie trzecie. W ramach upowszechniania czytelnictwa Prezydent osobiście przeczytał przed kamerami te zgliszcza, wmawiając społeczeństwu, że to nadal Żeromski.
Trudu Andrzeja Dobosza nie pojmuję; jedynym uzasadnieniem jest chyba to, że mu zapłacono. Może nie znosił Żeromskiego – w okrojonej wersji trawi go lepiej – i strzygąc go odczuwał coś w rodzaju satysfakcji. W każdym razie w TV wychodził z jakiegoś okazałego budynku podrzucając wesoło kapelusz – a przecież kiedyś był to rozumny człowiek.
Andrzej Mencwel mordęgę Dobosza skomentował w tym duchu, że pewnych rzeczy się nie robi. Nie może – wywodził – pisarz niższej rangi poprawiać pisarza wyższej rangi, a szczególnie klasyka, bo wtedy – należy się domyślać – świat stanie na głowie. Mencwel, jeżeli tak myśli, myli się o tyle, że świat stoi na głowie od dawna. Prezydent nie widzi zgrzytu w tym, że publicznie odczytał szczątki po Żeromskim w ramach szlachetnej akcji upowszechniania czytelnictwa. Jeszcze całym sobą sugerował pospólstwu, że to Żeromski w całej swej świetności.
Chyba że jest w zabiegu chirurga Dobosza myśl głębsza, wynikła z przenikliwej analizy rzeczywistości. Polacy, wiadomo nie od dziś, nie czytają nic. Niechże więc skubną trochę dla smaku ze stołu klasyki, a gdy się rozochocą, przywróci się Żeromskiemu „tudzież” oraz przymiotniki, a może nawet wywalone przez Dobosza fragmenty.
Niestety, obawiam się, że proces, raz uruchomiony, pójdzie w drugą stronę. Coraz to inni Dobosze sięgać będą po coraz to inne dzieła klasyków literatury, aby w tych obranych z rozumu czasach przysposobić je do powszechnego użytku. Powieść nomen omen „Idiota” ma ewidentne dłużyzny. Nic to – ciach i po krzyku. Książka „Iliada” zawiera taką masę scen gwałtownych, że czarno się robi przed oczami. Delikatność dzisiejszego czytelnika mocno narażona jest na szwank. A wyrzucić te sceny co do jednej. To co się ostanie przyjmą z ulgą pacyfistycznie nastawieni uczniowie. Także i w takim „Panu Tadeuszu” jest co wycinać, oj, jest. To klerykalne rozpoczęcie, te głupoty podszyte bogoojczyźnianym zawodzeniem – a skasować to raz na zawsze! I jeszcze zadekretować – tu znów Prezydent mógłby się wykazać – że to wersja obowiązująca, a kto będzie się upierał przy innej, zapłaci podatek albo pójdzie do tiurmy.
Okazuje się, że proceder skracania trwa już od pewnego czasu. Ożywczym skrótom poddano „Potop”, „Lalkę” i „Quo vadis”. Nikt się nie zorientował. W takim razie pasowałoby wkrótce powołać specjalny urząd do przycinania klasyków. Zastępy Doboszów pochylałyby się tam nad różnymi Sienkiewiczami – z „Trylogii” warto by zrobić jeden zwięzły tom – w ramach kondensowania rozmytych treści i udostępniania ich wyposzczonemu kulturalnie społeczeństwu. To, czego skrócić się nie da, należałoby umiejętnie korygować, aby Polacy otrzymali klasykę na miarę potrzeb i wymogów nowych czasów.
I czemu właściwie ograniczać się tylko do rodzimych autorów? Taki Szekspir – ileż tam słabizny, manieryzmów i męczącego mętniactwa! Puśćmy na niego Dobosza, a rychło doczekamy się kanonu, którego nie powstydzi się wziąć do ręki sam Prezydent.
Dość. Rzuciłem się do półek, aby wyładować irytację na Doboszu i przykroić jakąś jego książkę według podanego przezeń wzorca. Taki zabieg, jak mniemam, migiem zrobiłby z niej arcydzieło.
Na szczęście nie znalazłem.