Wspomnienia Stefana Waydenfelda z dwuletniej zsyłki na północ Związku Sowieckiego należą do najlepszych, jakie czytałem. Napisane u schyłku życia dla czytelnika angielskiego, po polsku oddane świetnym, potoczystym językiem, zawierają prawdę o Sowietach lat 1940 – 1942, zrelacjonowaną przez naocznego świadka i uczestnika opisywanych wydarzeń. W nocy z 29 na 30 czerwca 1940, kiedy zjawiła się po nich trojka zbrojnych, Stefan skończył 14 lat. Załadowano ich do pociągu z informacją, że jadą do Warszawy (ubiegali się o przesiedlenie do Polski, woląc egzystować pod Hitlerem); rano okazało się, że słońce wstaje z niewłaściwej strony. Wylądowali ostatecznie nad rzeką Uftiugą, dopływem Dźwiny Północnej, uchodzącej do Morza Białego w rejonie Archangielska.
W porównaniu z innymi tego typu historiami można odnieść wrażenie, że trzyosobowej rodzinie Wajdenfeldów powiodło się nieźle: trafili na względnie łagodny reżim, ojciec Władysław był lekarzem, co swoje znaczenie miało, udało im się zabrać dokumenty i 100 dolarów zamienionych przezornie na ruble (równowartość 35 tys. rubli). Ale i tak trzeba było walczyć o przeżycie biologiczne – nie wszystkim wywiezionym z nimi Polakom to się udało. Droga lodowa – tytuł metaforycznie ujmuje los, który ich spotkał – była kilkunastokilometrowym szlakiem utorowanym w śniegach, przeznaczonym do zwózki pni na saniach. W celu utrzymania przejezdności trzeba było co noc polewać tory wodą na całej długości, by nie zasypał ich śnieg. Mordercza praca, trwająca po 16 godzin bez przerwy, zaczynała się od wybicia przerębli w grubym na metr lodzie. Gdy inni smacznie spali we względnym cieple baraków, grupa Stefana przez całą noc utrzymywała lodową drogę w stanie zdatnym do transportu.
Książka opisuje nie tylko łagrowe warunki bytowania i pracy – choć miejsce, do którego dotarli, łagrem de nomine nie było. Bulwersują opisy życia sowieckiego podczas II wojny światowej: wszechobecnej przerażającej nędzy, zastraszenia, terroru praktykowanego na co dzień. Wszędzie zalew czerni ludzkiej, głodnej, obdartej, wydzierającej sobie ochłapy czegoś do zjedzenia, srającej gdzie popadnie i gdzie popadnie umierającej. Godność człowieka niżej, zdawałoby się, upaść nie może – a wszystko to wśród haseł, których treść w zestawieniu z rzeczywistością wygląda jak czysta groteska. Związek Sowiecki doby ówczesnej w opisie autora to jeden wielki łagier, pełen eksploatacji ludzi, przemocy i zakłamania.
Równie ciekawe są dzieje Wajdenfeldów po zwolnieniu ze zsyłki, w efekcie „amnestii” dla obywateli polskich. Z tą chwilą nikt się Polakami więcej nie przejmował, musieli sobie radzić sami. Najpierw zbudować tratwy dla 400 osób w celu spłynięcia Uftiugą do najbliższego węzła kolejowego, a potem już walczyć o to, by uciec Stalinowi: polować na pociągi, organizować żywność i wodę, szukać kontaktu do polskiego wojska (ojciec Stefana był lekarzem wojskowym z 1920 roku w stopniu kapitana). Załączona do książki mapka ukazuje pokrętną marszrutę ku zbawczej granicy z Iranem. Niemało poruszających faktów zdarzyło się, gdy Wajdenfeldowie znaleźli się już pod polską kuratelą, ale w końcu udało im się w porę opuścić granice ZSSR.
Do komunistycznej Polski już nie wrócili. Nawet brat Stefana, Jerzy, który po wojnie z powodów sentymentalnych zdecydował się na powrót, rychło zameldował się z powrotem w Anglii (mając pewnie przezornie zachowane obywatelstwo angielskie). W Anglii zmienili nazwisko na Waydenfeld, ale w domu mówiło się i wychowywało dzieci po polsku, w atmosferze patriotycznej. Stryj Adam, nota bene także lekarz wojskowy, zaginiony w