„Niezwyciężony” jest w twórczości Stanisława Lema powieścią bardzo spektakularną, autora utożsamia się z nią prawie tak mocno jak z „Solaris”. Od lat czekamy na film na kanwie tej powieści, zgodnie uznawanej za wymarzoną do ekranizacji: warstwa wizualna obejmuje scenerię obcej planety Regis III, sprawującą nad nią kontrolę mechaniczną szarańczę, technikę umożliwiającą napęd fotonowy i władanie antymaterią, wreszcie sceny batalistyczne przerastające wszystko, co człowiek widział do tej pory. Film, który chciałby pokazać te cudeńka, byłby kosztowny co się zowie; póki co musimy zadowolić się próbą zarysowania ikonografii „Niezwyciężonego”, jaką oferuje gra wideo „The Invincible” na motywach tej właśnie powieści.
Najpierw jednak o tym, jak powieść sprawia się w lekturze po 60 latach od ukończenia i w krajobrazie technicznym całkowicie odmiennym od siermiężnych lat 60. XX wieku. Otóż nie najgorzej. Ostały się główne walory, czyli pomysł, dociekanie tajemnicy dziwnej plagi nękającej Regis III, nawet sceny z użyciem antymaterii i pól siłowych (fizyka nie zna tego rodzaju pola) mają swój urok. Nade wszystko nadal imponuje pierwsza i jedyna znana mi w SF próba opisania ewolucji urządzeń mechanicznych, nazwanych w powieści nekrosferą – niby jest to materia nieżywa, a jednak wykazująca pomyślunek i skuteczność w działaniu. Nekrosfera jest bezosobowa, nie wie co to emocje, zemsta czy okrucieństwo, a jednak trupy padają, i wcale gęsto. Jest tu ulubiony przez filmowców „element dziania się”, suspens goni suspens, a na końcu wszystko wyjaśnia się logicznie i kończy wnioskiem, że Wszechświat jest bogatszy w fenomeny niźli się śniło filozofom.
Za główną niekorzystną cechę dzieła, która coraz bardziej razi swą kuriozalnością, uważam niekompatybilność pomiędzy wysoką techniką umożliwiającą loty fotonowe i opanowanie przynajmniej części Galaktyki, a narzędziami, którymi posługują się nieszczęśni astronauci. Owe cyrkle, suwaki logarytmiczne, atlasy gwiezdne w formie książkowej i stronach oprawnych w plastik itp. pachniały absurdem już w latach 60. Nie istnieje elektroniczna rejestracja danych ani takież oczujnikowanie statku kosmicznego, bez czego byłby on jak ślepiec usadowiony w bolidzie Formuły 1. Wątpliwe wydaje się dziś wystrzeliwanie zawodnych sond na orbitę, podczas gdy zapewnienie sobie kontroli satelitarnej całej planety powinno być priorytetem i nastąpić jeszcze przed lądowaniem. Samo lądowanie statku o masie 18 tysięcy ton z dzisiejszego punktu widzenia jest zbędne, od czegóż wahadłowce, które zniosą z orbity co trzeba i założą bazy gdzie trzeba. Wszystko to jednak wiemy dziś, 60 lat temu Lem nie był taki mądry. Pisał w najlepszej wierze, że sceneria zdarzeń na Regis III jest uzasadniona naukowo.
Jeśli o tekst powieści idzie, wzruszyła mnie obecność moich ulubionych błędów Lema, jak „cyfra 67” (67 to liczba dwucyfrowa) czy podawanie wytrzymałości pola siłowego w atmosferach na centymetr kwadratowy. Szkopuł w tym, że już sama atmosfera jest jednostką ciśnienia; jest to błąd tego samego rodzaju co słynne „węzły na godzinę”. Minęła cała epoka, od kiedy Lem te błędy popełnił, a kolejne wydania powielają je w nabożnym szacunku do mistrza.
Wznowienie „Niezwyciężonego” z ilustracjami pochodzącymi z gry „The Invincible” dlatego jest interesujące, ponieważ pokazują one zarys strony wizualnej dzieła. Nie jest powiedziane, że ewentualny przyszły film z niej skorzysta – ale próba to pierwsza i choćby przez to godna uwagi.
Gra stanowi prequel do powieści: na Regis III ląduje (nie wiadomo jak) astronautka Yasna i porusza się wśród skał i po opuszczonych przez ludzi obiektach, starając się wydedukować, co zaszło. Obecność kobiety na pierwszym planie gry jest jawnym wykroczeniem przeciw przekonaniom Lema, że kobiety nie nadają się do kosmosu i wobec tego podróże do gwiazd pozostaną na wieki tylko męskim zajęciem. Załoganci Yasnej nazywają się Novik, Gorsky, Antke, Koval czy Rohytra, pochodzą więc z zupełnie innej parafii niż międzynarodowa brać z „Niezwyciężonego”, gdzie prawie nie było brzmiących słowiańsko nazwisk. Regis III, planeta wielkości Marsa, pokazana jest jako malownicze skupisko skał przesiane pustynią i stanowi niewątpliwe osiągnięcie gry, a przy tym nie przeciwi się opisom spod pióra Lema. Słabiej wyszły ruiny po obcej cywilizacji, przypominające wbity w skały płot ze stali, całkiem mało skorodowany jak na miliony lat, które upłynęły. Sama planeta była kiedyś bogata w życie lądowe i morskie, póki nekrosfera nie wygubiła stworzeń lądowych i nie zepchnęła pozostałych w głębiny morskie.
Łaziki i puste pomieszczenia, które w grze zwiedza Yasna, mają swój styl, nie wiadomo, czy wynikły z ograniczeń finansowych, czy z zamysłu twórców. Wszystko wydaje się utrzymane w klimacie lat 60.: statek jest ciężki, zwalisty, jak ulepiony z jednej bryły, podobne wrażenie pokrewieństwa z epoką Gagarina wykazują skafandry i hełmy astronautów. Tarcze zegarów pomiarowych wyglądają na analogowe, jakby żywcem wyjęte z samochodu warszawa – okrągłe ze strzałkami i nieruchomymi cyframi. O żadnej elektronice nie ma tutaj mowy.
Najważniejszy element – mechaniczna szarańcza – został pokazany najpierw jako polatujące świetliste lub czarne punkty. Dopiero w scenie pojedynku olbrzymiej chmury z Cyklopem, 8-tonowym robotem wytoczonym przeciw nekrosferze i dysponującym miotaczem antymaterii, ukazano rzeki czerni wylewające się zewsząd na pohybel wrogowi. Słabo mnie to przekonało, ponieważ na własne oczy widziałem owe chmury. W Internecie ktoś zamieścił film pokazujący olbrzymie stado szpaków na tle nieba. Wyglądało jak olbrzymia właśnie chmura sterowana centralnie, wykazująca zdumiewającą koordynację ruchów, zwijająca się, rozwijająca, skręcająca, falująca na brzegach, które jakby czegoś poszukiwały… To plus naukowa analiza zachowania takich chmur ptactwa z książki „Taniec szpaków” Giorgio Parisiego powinno być inspiracją do scenografii i filmu, i gry.
Istnieje jeszcze niedocieczona tajemnica atmosfery Regis III, składającej się w 78 % z azotu, 2 % z argonu, 4 % metanu, a reszta, czyli 16 %, to tlen. Kłopot w tym, że tlen z metanem tworzą mieszankę piorunującą i dawno cała Regis III powinna wylecieć w kosmos. Skoro to nie nastąpiło, być może atmosfera ta znajduje się w stanie podprogowym i dopiero znaczniejszy impuls energetyczny prowadzi do eksplozji? Też nie; w pokazanym w grze starciu Cyklopa z nekrosferą dochodzi do anihilacji materii, wydatki energii są kolosalne, większe niż w bombach termojądrowych. A jednak nic się nie zapala, atmosfera jakby tego nie czuła. Jakie jest wytłumaczenie tego fenomenu, wiedziałby może sam Lem, ale nikt go nie zapytał.
Czy warstwa plastyczna gry „The Invincible” zbliża nas do wizji scenografii ewentualnego przyszłego filmu według tej powieści? Raczej nie, a to dlatego, że nowoczesna ekranizacja, bazująca na dzisiejszym stanie techniki i możliwościach kina, musiałaby radykalnie odejść od wspomnianej niekompatybilności pomiędzy napędem fotonowym, polami siłowymi i antymaterią a cyrklami, ekierkami i suwakami logarytmicznymi do obliczeń. Nieodzowne do tego jest zastąpienie wnętrz z gry, przypominających wystrój schronu przeciwatomowego za komunizmu w Polsce, nowoczesną z wyglądu i wyposażenia scenografią. Nie byłoby dobrze, gdyby na podstawie znakomitej powieści powstało coś na kształt „Klątwy Doliny Węży” i dlatego należy sobie życzyć, że w końcu weźmie się za to Hollywood.